— Uparta kobieta — warknęła Nynaeve, wpatrując się w plecy tamtych, ale w tonie jej głosu pobrzmiewała wyraźna nuta współczucia. — Znam tuzin ziół, dzięki którym mogłaby zasnąć, ale ona ich nie przyjmie. Już myślałam nawet, żeby jej coś ukradkiem wrzucić do wieczornego wina.
“Mądry władca — pomyślała Elayne — wie, kiedy przemówić i kiedy zmilczeć”. — Cóż, była to wiedza potrzebna każdemu. Nie powiedziała więc, że epitet “uparta” w ustach Nynaeve zabrzmiał jakby kogut zarzucał bażantowi hardość.
— Wiesz może, co chce mi powiedzieć Reanne? — zapytała zamiast tego. — Wieści są “poniekąd” dobre, jak zrozumiałam.
— Nie widziałam jej dziś rano — odmruknęła tamta, wciąż patrząc w ślad za Vandene. — W ogóle nie wychodziłam z pokoju — Gwałtownie otrząsnęła się z nastroju, jaki ją ogarnął i dla jakiegoś powodu zmierzyła Elayne podejrzliwym wzrokiem. A potem jakby tego było mało, spojrzała na Lana. Niewzruszony dalej stal na straży.
Nynaeve twierdziła, że jej małżeństwo jest wspaniałe — w towarzystwie innych kobiet potrafiła o tych sprawach wyrażać się z szokującą otwartością — Elayne jednak podejrzewała, że kłamie, aby skryć rozczarowanie. Najprawdopodobniej Lan nawet przez sen był cały czas gotów do walki, gotów odeprzeć niespodziana napaść. Spanie z nim musiało przypominać spoczynek obok głodnego lwa. Poza tym mężczyzna o tak kamiennym, niewzruszonym obliczu z pewnością zdolny był przemienić każde łoże małżeńskie w lodownię. Na szczęście Nynaeve nie miała pojęcia, jakie myśli błąkają jej się po głowie. Uśmiechnęła się. Uśmiechem, co najdziwniejsze, pełnym rozbawienia. Rozbawienia i... wyższości...naprawdę? Oczywiście, że nie. Igraszki wyobraźni.
— Wiem, gdzie w tej chwili przebywa Reanne — powiedziała Nynaeve, zsuwając znowu szal z ramion. — Chodźmy. Zaprowadzę cię do niej.
Elayne również doskonale zdawała sobie sprawę, gdzie też może przebywać Reanne, skoro nie była zamknięta razem z Nynaeve, ale po raz drugi pohamowała swój język i pozwoliła tamtej się prowadzić. Był to rodzaj kary, jaką sobie wymierzyła za to, że wcześniej wzięła udział w sprzeczce, miast wszystko załagodzić. Lan poszedł za nimi, jego chłodne oczy wciąż śledziły otoczenie. Służący, których mijali, lekko drżeli, czując na sobie jego wzrok. Pewna młodziutka kobieta o jasnych włosach naprawdę podkasała spódnice i uciekła, wpadając na stojącą lampę, która potem jeszcze czas jakiś się chwiała.
To przypomniało Elayne, aby wspomnieć Nynaeve o Elenii i Naean, oraz o szpiegach. Nynaeve przyjęła rzecz całkiem spokojnie. Zgodziła się z Elayne, że wkrótce się dowiedzą, kto pojmał obie kobiety, zaś wątpliwości Sareithy skwitowała pogardliwym parsknięciem. Jeśli już o tym mowa, to wyraziła zdziwienie, że dotąd nikt jeszcze nie pomyślał o uprowadzeniu ich wprost z Aringill.
— Nie potrafię wprost uwierzyć, że cały czas tam siedziały, wiedząc iż my dotarłyśmy do Caemlyn. Każdy głupi by się domyślił, wcześniej czy później zostaną wezwane. Łatwiej było je porwać z małego miasteczka. — Małe miasteczko. Ongiś z pewnością Aringill musiało jej się wydawać metropolią. — Jeśli zaś chodzi o szpiegów — Spojrzawszy na szczupłego, siwego mężczyznę, który dolewał oliwy do złoconej lampy, zmarszczyła brwi i pokręciła głową — Oczywiście że mamy szpiegów. Od początku wiedziałam że tak będzie. Po prostu, Elayne, musisz uważać na to, co mówisz. Jeżeli nie chcesz, żeby wszyscy o wszystkim wiedzieli, nie mów nic nikomu, kogo dobrze nie znasz.
“Ona oczywiście wie najlepiej, kiedy mam mówić, a kiedy nie” — pomyślała Elayne, zaciskając usta. Jeśli się przestawało z Nynaeve, czasami mogła to być prawdziwie sroga pokuta.
Nynaeve zresztą miała własne wieści, którymi chciała się podzielić. Zniknęło osiemnaście Kuzynek spośród tych, co przybyły z nimi do Caemlyn. Jednak nie uciekły. Tylko nie było ich w pałacu. Ponieważ żadna nie miała dość siły we władaniu Mocą, żeby Podróżować, Nynaeve sama dla nich splotła strumienie, wysyłając je w głąb Altary, Amadicii i Tarabon, daleko na ziemie opanowane przez Seanchan, gdzie miały znaleźć wszystkie te Kuzynki, które jeszcze nie uciekły i sprowadzić z powrotem do stolicy.
Miło byłoby, gdyby Nynaeve przyszło do głowy poinformować ją o tym wczoraj, kiedy je wysyłała, a jeszcze lepiej, kiedy ona i Reanne wpadły na ten pomysł, jednak Elayne nie zaprotestowała. Zamiast tego rzekła:
— To bardzo dzielnie z ich strony. Uniknięcie schwytania nie będzie łatwe.
— Dzielne, prawda — powiedziała Nynaeve, a w jej głosie brzmiała irytacja. Dłoń znowu popełzła do warkocza. — Ale nie dlatego je wybrałyśmy. Razem z Alise wysłałyśmy te, które jej zdaniem zapewne uciekłyby, gdybyśmy nie znalazły im nic do roboty. — Zerknęła przez ramię na Lana i opanowała mimowolny ruch dłoni. — Nie mam pojęcia, jak Egwene chce sobie z tym poradzić — westchnęła. — Można sobie mówić, że wszystkie z Rodziny zostaną pewnego dnia “przysposobione” Wieży, ale jak tego dokonać? Większość nie jest dość silna, żeby zdobyć szal. Wiele nie ma nawet szans na zostanie Przyjętą. A z pewnością nie chciałyby przez resztę życia być tylko Przyjętymi albo nowicjuszkami.
Tym razem Elayne nie powiedziała nic tylko z tego względu, że nie wiedziała, co powiedzieć. Obietnicy należało dotrzymać, sama ją złożyła. W imieniu Egwene, prawda, i z rozkazu Egwene, to jej usta jednak wypowiedziały słowa, a ona danego słowa nie złamie. Tylko że naprawdę nie miała pojęcia, jak go dotrzymać, o ile Egwene nie wyskoczy z jakimś naprawdę cudownym pomysłem.
Reanne Corly była dokładnie tam, gdzie Elayne spodziewała się ją zastać: w małym pokoiku z dwoma wąskimi oknami, wyglądającymi na niewielki dziedziniec w głębi pałacu z nie czynną o tej porze roku fontanną — nie uchylane lufty sprawiały, że w pomieszczeniu było cokolwiek duszno. Posadzka wykonano z prostych ciemnych płytek, nie przykrytych dywanem, zaś za umeblowanie musiał wystarczyć wąski stoliczek z dwoma krzesłami. Gdy Elayne weszła do środka, zastała Reanne w towarzystwie dwu kobiet. Jedną była Alise Tenjile — stała po przeciwnej stronie stołu od wejścia — w prostej szarej sukni z wysokim karczkiem. Z pozoru już dobrze w latach średnich była kobietą o miłym, ale nieszczególnie uderzającym wyglądzie, sugerującym takiż charakter... póki nie poznało się jej bliżej i nie doświadczyło na sobie siły jej woli. Obrzuciła wchodzące pojedynczym spojrzeniem i z powrotem skupiła wzrok na tym, co leżało przed nią na stole, cokolwiek to było. Aes Sedai, Strażnicy i Dziedziczki Tronu nie wywierali już żadnego wrażenia na Alise. Sama Reanne siedziała po przeciwnej stronie stołu — kobieta o twarzy pomarszczonej i włosach całkiem już prawie siwych, w zielonej sukni, znacznie bardziej zdobnej niż ubiór Alise — wydalono ją z Wieży po tym, jak nie przeszła inicjacji Przyjętej, teraz, gdy dano jej drugą szansę, zdążyła już wybrać sobie barwy wymarzonych Ajah. Obok niej zajmowała miejsce pulchna kobieta w prostych brązowych wełnach, o twarzy skrzepłej w grymas zaciętego uporu i oczach skupionych na Reanne, oczach, które najwyraźniej za wszelką cenę unikały srebrnych detali a’dam spoczywającego niczym srebrny wąż między nimi na stole. Jej dłonie jednak nerwowo tańczyły na skraju blatu, a na obliczu Reanne gościł pewny siebie uśmiech, który pogłębiał zmarszczki w kącikach oczu.
— Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że namówiłaś którąś z nich do posłuchania głosu rozumu — zaczęła Nynaeve, nim jeszcze Lan zdążył zamknąć za nimi drzwi. Popatrzyła groźnie na kobietę w brązach jakby chciała ją wytargać za uszy albo zrobić coś jeszcze gorszego, a potem spojrzała na Alise. Elayne podejrzewała, że Nynaeve trochę się Alise boi. Tamta kobieta bynajmniej nie dysponowała wielką siłą, jeśli chodzi o Moc... nie miała szans na szal... ale kiedy chciała, potrafiła zapewnić sobie posłuch i zdławić wszelkie protesty. Odnosiło się to również do Aes Sedai. Po namyśle Elayne doszła do wniosku, że sama również trochę się boi Alise.