Выбрать главу

— W lesie Braem stacjonuje armia — oznajmiła — wielka jak żadna siła, jaką znał świat od Wojen z Aielami. Wieści przywiózł rankiem kupiec przybywający z Nowego Braem. Solidny, godny zaufania człowiek, znany jako Tormon, Illanin, nie ulegający podszeptom wyobraźni i nieskłonny dostrzegać licha za każdym krzakiem. Powiada, że widział w jej szeregach Arafellian, Kandoran, Shienaran. Wszystkiego razem tysiące. Dziesiątki tysięcy. — Osunęła się w fotel i zaczęła wachlować dłonią. Jej twarz pokraśniała, jakby biegła, chcąc najszybciej dostarczyć wieści. — Cóż, na Światłość, żołnierze z Ziem Granicznych robią na granicy Andoru?

— Założę się, że to sprawka Randa — odrzekła Elayne. Tłumiąc ziewnięcie, wypiła resztkę herbaty i ponownie napełniła filiżankę. Ranek był wprawdzie męczący, lecz odpowiednia ilość herbaty postawi ją na nogi.

Dyelin przestała się wachlować i usiadła prosto.

— Nie sądzisz chyba, że to on ich wysłał, nieprawdaż? Żeby ci pomóc?

Ta możliwość nie przyszła Elayne do głowy. Chwilami żałowała, że wtajemniczyła tę kobietę w swoje uczucia wobec Randa.

— Nie wydaje mi się, by się okazał... by mógł się okazać takim głupcem.

Światłości, ależ była zmęczona! Czasami Rand zachowywał się jakby był królem świata, z pewnością jednak nie mógłby... Nie mógłby... Myśl o tym, czego nie mógłby zrobić, osobliwie wyślizgiwała się z jej głowy.

Stłumiła kolejne ziewnięcie, spojrzała na trzymaną w dłoni filiżankę i poczuła, że oczy otwierają jej się jak szeroko. Chłodny, miętowy smak. Uważnie odstawiła naczynie, a przynajmniej próbowała. W każdym razie ledwie trafiła w spodek, filiżanka przewróciła się, rozlewając herbatę na stolik. Herbata była zaprawiona widłokorzeniem. Zdając sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, sięgnęła do Źródła, próbowała zaczerpnąć życia i radości saidara, równie dobrze jednak mogłaby chwytać wiatr w sieci. Irytacja Birgitte, znacznie mniej dokuczliwa niż jeszcze przed momentem, wciąż tkwiła w głębi jej umysłu. Szaleńczo próbowała wzbudzić w sobie strach, trwogę. Zdawało jej się, że głowę ma wypchaną wełną, wszystko zdawało się przytłumione, odległe.

“Pomóż mi, Birgitte!” — pomyślała. “Pomocy!”.

— Co się dzieje? — dopytywała się Dyelin, pochylając gwałtownie. — Pomyślałaś sobie o czymś strasznym?

Elayne zamrugała, patrząc na nią. Zapomniała w ogóle o istnieniu tej kobiety.

— Biegnij! — powiedziała ochrypłym głosem, potem przełknęła z wysiłkiem ślinę, próbując mówić wyraźniej. Jednak język wydawał się spuchnięty niczym kołek. — Sprowadź pomoc! Otruto.. mnie! — Wyjaśnianie zabrałoby zbyt dużo czasu. — Biegnij!

Dyelin gapiła się na nią, najwyraźniej niezdolna wykonać ruchu, po chwili jednak chwiejnie powstała, chwytając rękojeść noża.

Drzwi otworzyły się i któryś ze służących niepewnie wsunął głowę do środka. Elayne poczuła napływ ulgi. Dyelin nie pchnie jej nożem w obecności świadka. Tamten jednak oblizywał wargi, jego spojrzenie przeskakiwało od jednej kobiety do drugiej. Potem wszedł do wnętrza. Wyciągnął zza pasa nóż o długim ostrzu. W ślad za nim pojawili się kolejni dwaj mężczyźni w czerwono-białej liberii, każdy trzymał w ręku ostrze.

“Przecież nie umrę tutaj bezradna jak kociak w worku” — pomyślała z rozpaczą Elayne. Z wysiłkiem jakoś się podniosła. Kolana pod nią drżały, musiała jedną dłonią oprzeć się o stół, drugą zdołała jednak wyciągnąć swój sztylet. Zdobione ostrze było ledwie tak długie jak jej dłoń, ale to zawsze będzie coś. Przynajmniej byłoby, gdyby ściskające rękojeść palce nie były całkiem zdrętwiałe. Dziecko mogłoby ją rozbroić. “Ale nie bez walki” — pomyślała. Umysł grzązł jej w lepkim syropie, jednak jakoś starała się zebrać resztki determinacji. “Nie bez walki!”.

Dziwne, jak wolno płynął czas. Dyelin zdążyła się ledwie odwrócić do swych pachołków, ostatni właśnie zamykał drzwi.

— Mordercy! — zawyła Dyelin. Porwała z posadzki swoje krzesło i cisnęła nim w kierunku napastników. — Straż! Mordercy! Straż!

Tamci trzej próbowali się usunąć z drogi nadlatującemu meblowi, ale jeden był zbyt wolny i krzesło podcięło mu nogi. Z okrzykiem zatoczył się na stojącego obok, obaj przewrócili się. Trzeci, szczupły, białowłosy młodzik o jasnoniebieskich oczach skradał się ku kobietom z wystawionym ostrzem.

Dyelin stawiła mu czoło, cięła, kłuła nożem, tamten jednak był zwinny jak łasica i z łatwością unikał jej ataków. Błysnęło jego długie ostrze i Dyelin z okrzykiem zatoczyła się do tyłu, trzymając za brzuch. Tamten błyskawicznie postąpił naprzód, pchnął, Dyelin zaś krzyknęła raz jeszcze i osunęła się na posadzkę bezwładna niczym szmaciana lalka. Zabójca przeszedł nad nią i ruszył ku Elayne.

Cały świat zniknął, był tylko on i nóż w jego dłoni. Nie spieszył się. Szedł ku niej odmierzonym krokiem, cały czas czujny. Oczywiście. Wiedział, że ma do czynienia z Aes Sedai. Musiał się zastanawiać, czy mikstura zadziałała. Próbowała stanąć prosto spojrzeć nań groźnie, blefem zyskać bodaj kilka chwil, on jednak skinął z zadowoleniem głową, zważył w dłoni nóż. Gdyby była w stanie cokolwiek zdziałać, już by to zrobiła. Na jego twarzy nie było jednak bodaj śladu zadowolenia. Po prostu mężczyzna mający pracę do wykonania.

Nagle przystanął, zdumiony opuścił wzrok. Elayne też się zagapiła. Z jego piersi sterczał długi na stopę fragment stali. W kącikach ust wystąpiła krwawa piana, on zaś runął na stół, roztrzaskując go z łomotem.

Elayne chwiejnie osunęła na kolana, ledwie zdoławszy znów przytrzymać się stołu, co powstrzymało ją przed dalszym upadkiem. Z niebotycznym zdumieniem przyglądała się ciału mężczyzny, którego krew wsiąkała w dywan. Z jego pleców sterczała rękojeść miecza. Ciężkie jak ołów myśli za nic nie chciały płynąć szybciej. Dywanów nigdy już się nie oczyści z tej całej krwi. Powoli uniosła wzrok i spojrzała ponad nieruchomym ciałem Dyelin. Tamta chyba nie oddychała. Jej wzrok objął drzwi. Otwarte drzwi. Jeden z pozostałych skrytobójców spoczywał w wejściu, jego szyja wygięta była pod dziwnym kątem, jakby głowa nie należała już do ciała. Drugi walczył z kolejnym mężczyzną w czerwono-białym kaftanie — stękali i kotłowali się na podłodze, próbując dosięgnąć tego samego sztyletu. Zabójca próbował wolną dłonią oderwać rękę tamtego, zaciskającą się na jego gardle. No właśnie. Ten drugi. Mężczyzna z twarzą, której istnienie uderza jak topór. Nad białym kołnierzem kaftana Gwardzisty.

“Pośpiesz się, Birgitte” — pomyślała mętnie. “Błagam, pośpiesz się”.

Ogarnęła ją ciemność.

10

Plan uwieńczony sukcesem

Mrok. Elayne otworzyła oczy, wpatrując się w mętne cienie tańczące na tle mglistej bieli. Na twarzy czuła chłód, reszta ciała była spocona i rozpalona, coś krępowało jej ręce i nogi. Na mgnienie targnęła nią panika. Potem wyczuła w pomieszczeniu obecność Aviendhy, codzienną, przynoszącą ukojenie świadomość bliskości Birgitte odczuwaną w głębi czaszki jak pięść zimnego, opanowanego gniewu. Zrozumiawszy, że tamte są przy niej, uspokoiła się. Znajdowała się we własnej sypialni, leżała pod prześcieradłem własnego łóżka i patrzyła na napięty płócienny baldachim, obłożona butelkami z gorącą wodą. Ciężkie zimowe zasłony łoża były odsunięte i przywiązane do słupków baldachimu, jedynego oświetlenia dostarczały pomieszczeniu płomienie pełgające po palenisku kominka, ale starczało ich tylko, by wzbudzić taniec cieni, zamiast je przegonić.