Выбрать главу

— Nie jestem idiotką, Nynaeve!

— Skoro tak twierdzicie — odpowiedziała Nynaeve obu naraz — to nie mam innego wyjścia, jak uwierzyć, przynajmniej przez wzgląd na Elayne. I na was obie. — Otuliła się szalem i wyszła z pokoju w sposób tak dostojny, że nie powstydziłaby się żadna Aes Sedai. Naprawdę coraz lepiej jej to wychodziło.

— Można by pomyśleć, że to ona jest tu przeklętą królową — skomentowała Birgitte.

— Wiedz o tym, że trawi ją nadmierna duma, Birgitte Trahelion — mruknęła Aviendha. — Zachowuje się jak Shaido, obdarowany przez los jedną kozą. — Pokiwały głowami, na chwilę zjednoczone w doskonałym porozumieniu.

Jednak uwagi Elayne nie umknęło, że czekały ze swymi komentarzami, póki za Nynaeve nie zamknęły się drzwi. Kobieta, która ze wszystkich sił wypierała się pragnienia zostania Aes Sedai, teraz stawała się nią bardziej niż dowolna spośród nich. Być może Lan miał z tym coś wspólnego. Czasami musiała dokładać widocznych starań, żeby zachować spokój i opanowanie, jednak od czasu dziwnego ślubu przychodziło jej to z coraz większą łatwością.

Pierwszy łyk trunku smakował tylko winem, i to bardzo dobrym, Elayne jednak zmarszczyła brwi i zawahała się przed drugim. Póki nie zrozumiała, co robi i dlaczego. Nawiedzało ją wciąż wspomnienie widłokorzenia w herbacie. Co też Nynaeve mogła wrzucić do środka? Jasne, że nie widłokorzeń, ale co? Mocniejsze przechylenie filiżanki nagle zdało się czynnością ponad siły. Zmusiła się jednak, by pociągnąć głęboki łyk.

“Byłam po prostu spragniona” — pomyślała, przechylając się, aby odstawić filiżankę na miejsce. “Wcale nie chciałam niczego dowieść”.

Obie kobiety obserwowały ją przez chwilę, kiedy jednak umościła się wygodnie do snu, odwróciły się ku sobie.

— Będę czuwać w salonie — powiedziała Birgitte. — Tam zostawiłam łuk i strzały. Ty tutaj, na wypadek gdyby czegoś potrzebowała.

Aviendha nie zaprotestowała, wyciągnęła zza pasa nóż i kucnęła nieco z boku, gdzie mogła wcześniej zobaczyć każdego, kto wejdzie do komnaty.

— Zanim wejdziesz z powrotem, zapukaj, najpierw dwa razy, potem raz i przedstaw się — powiedziała. — Inaczej przyjmę, że mam do czynienia z wrogiem. — A Birgitte tylko skinęła głową, jakby właśnie usłyszała słowa płynące z krynicy mądrości.

— To są zupełne głu... — Elayne stłumiła dłonią ziewnięcie. — Głupoty — dokończyła, gdy była już w stanie mówić. — Nikt nie spróbuje już... — Kolejne ziewnięcie, tak szerokie, że chyba mogłaby całą dłoń zmieścić w ustach. Światłości, co Nynaeve dodała do tego wina? — Zabić mnie... dzisiejszej nocy — dokończyła sennie — obie... dobrze... wiecie... — Poczuła, jak jej powieki stają się coraz cięższe, jak zamykają się wbrew największym wysiłkom. Nieświadomie wtuliła twarz w poduszkę, próbując jeszcze dokończyć zdanie, jednak...

Już znajdowała się w Wielkiej Sali, komnacie tronowej pałacu. W Wielkiej Sali, takiej jaką odbijał Tel’aran’rhiod. Tutaj skręcony kamienny pierścień, który w świecie jawy zdawał się zbyt ciężki na swoje rozmiary, był prawie nieważki i lekko jak piórko spoczywał na piersiach. Oczywiście otoczenie było jasne, światło docierało jakby zewsząd i znikąd naraz. W niczym nie przypominało światła słonecznego czy światła lamp, ale nawet podczas tutejszej nocy było go dość, aby wszystko wyraźnie widzieć. Jak to we śnie. Nieustające wrażenie, że się jest obserwowanym przez niewidzialne oczy, kojarzyło się może nie tyle ze snem, co z koszmarem, ale zdążyła do niego przywyknąć.

Wielka Sala była świadkiem doniosłych wydarzeń: słynnych audiencji, formalnych akredytacji ambasadorów obcych państw, Publicznego anonsowania ważnych traktatów i postanowień o wypowiedzeniu wojny, których świadkami byli zgromadzeni dygnitarze — długa komnata znakomicie się do tych celów nadawała, całkowicie teraz wyludniona, sprawiała wrażenie cokolwiek ponurej groty. Otaczały ją z dwu stron rzędy grubych, lśniących bielą kolumn, wysokich na dziesięć piędzi, a w jednym krańcu posadzki wysadzanej czerwonymi i białymi płytami, na marmurowym podwyższeniu stał Tron Lwa, do którego wiodły ułożone na stopniach czerwone dywany. Tron zaprojektowano dla kobiety, mimo to sprawiał wrażenie masywnego, które dodatkowo potęgowały, nogi w kształcie grubych lwich łap, rzeźbione i pozłacane oraz pyszniący się na szczycie oparcia Biały Lew z kamieni księżycowych na polu rubinów, oznajmiający wszem wobec, kto rządzi tutejszym wielkim narodem. Z wielkich witraży osadzonych w wysokim sklepieniu patrzyły na dół królowe, twórczynie potęgi Andoru, między nimi przedstawiono kolejne Białe Lwy i sceny bitewne z czasów, gdy wciąż zmieniały Andor z samotnego miasta rozpadającego się imperium Artura Jastrzębie Skrzydło w ogromne królestwo. Wielu krajów, które powstały w wyniku Wojny Stu Lat nie sposób było już znaleźć na żadnej mapie, a jednak Andor przetrwał tysiąc lat i wciąż kwitł. Czasami Elayne wydawało się, że spojrzenia tych witraży osądzają ją, szacując jej przydatność w dziele kontynuowania tradycji.

Chwilę po tym, jak ona sama pojawiła się w Wielkiej Sali, zagościła w niej druga kobieta — ciemnowłosa, młoda, w powłóczystych czerwonych jedwabiach haftowanych w srebrne lwy na lamówce i rękawach, z naszyjnikiem ognistych łez wielkich jak gołębie jaja; zasiadała na Tronie Lwa, Różana Korona wieńczyła jej głowę. Z dłonią wspartą swobodnie na rzeźbionym w lwi łeb oparciu, obejmowała władczym wzrokiem całą Salę. Wtedy jednak jej wzrok spoczął na Elayne i w oczach zamigotało rozpoznanie i... natychmiastowa konfuzja. Zniknęła korona, ogniste łzy i jedwabie, zastąpiły je proste wełny i fartuch. Moment później zniknęła i sama kobieta.

Elayne uśmiechnęła się, szczerze rozbawiona. Nawet podkuchenne śniły o miejscu na Tronie Lwa. Miała nadzieję, że kobieta nie przebudziła się w trwodze, przerażona przywitaniem, jakie ją spotkało, albo przynajmniej, że przeniosła się w innym, milszy sen. Sen bezpieczniejszy niż śnione w Tel’aran’rhiod.

Potem stała się świadkiem zmian zachodzących w komnacie tronowej. Zdobne lampy, stojące pod ścianami w szeregach jakby wibrowały pod wysokimi kolumnami. Wielkie, łukiem zwieńczone drzwi stały raz otworem, raz zamknięte, zmieniając się w mgnieniu oka. Tylko rzeczy, które na jawie przez dłuższy czas zajmowały to samo miejsce, miały szansę na w miarę stabilne odbicie w Świecie Snów.

Elayne wyobraziła sobie stojące lustro... i już miała je przed sobą, a w nim siebie samą: suknia z zielonego jedwabiu z wysokim karczkiem, stanik haftowany srebrem, większe szmaragdy w uszach, a drobniuteńkie wplecione w rudozłote loki. Sprawiła, że szmaragdy we włosach zniknęły, zadowolona skinęła głową. Odpowiednie dla Dziedziczki Tronu, ale nie nazbyt ostentacyjne. Trzeba było naprawdę uważać na to, z jakim wizerunkiem siebie wchodziło się do Tel’aran’rhiod, bowiem w przeciwnym razie... Jej skromna zielona suknia zmieniła się w wygodne, miękkie fałdy ubioru z Tarabon, te prawie natychmiast przeszły w szerokie, ciemne spodnie Ludu Morza i bose stopy, w komplecie razem ze złotymi kółkami w uszach, kółkiem w nosie i łańcuszkiem medalionów, a nawet tatuażami na rękach. Jednak bez żadnej bluzki, dokładnie w taki sposób, jak Atha’an Miere nosili się na pełnym morzu. Z płonącymi policzkami natychmiast powróciła do początkowego stroju, a potem dodatkowo zmieniła szmaragdy w proste srebrne kółka. Im prostszy ubiór się wyobrażało, tym łatwiej było nad nim panować.

Stojące lustro znikło — wystarczyło, że po prostu przestała na nim skupiać uwagę — ona zaś uniosła spojrzenie ku tym srogim obliczom ponad głową.