Oskarżony się rozpłakał. Chciał kontynuować, ale tylko machnął ręką i nic już więcej nie powiedział. Jego pierś unosił szybki oddech, oczy w natchnieniu spoglądały gdzieś w górę.
– Wystarczy ci? – zapytał Fandorin. – Uznajesz go za winnego?
– Tak – wyszeptała Angelina i przeżegnała się. – Jest winien wszystkich tych zbrodni.
– Sama widzisz, nie wolno zostawić go przy życiu. Niesie śmierć i nieszczęście. Trzeba go zniszczyć.
Angelina zadrżała.
– Nie, Eraście Pietrowiczu. On jest szalony. Trzeba go leczyć. Nie wiem, czy się uda, ale trzeba spróbować.
– Nie, nie jest szalony – powiedział z głębokim przekonaniem Erast Pietrowicz. – Jest sprytny, wyrachowany, dysponuje żelazną wolą i godną pozazdroszczenia przedsiębiorczością. Stoi przed tobą nie szaleniec, lecz potwór. Niektórzy rodzą się garbaci albo z zajęczą wargą. Ale niekiedy wrodzone kalectwo trudno dostrzec gołym okiem. I takie kalectwo jest najgorsze. On jedynie z wyglądu przypomina człowieka, podczas gdy naprawdę nie ma w nim nic ludzkiego. Brak w jego duszy tej niewidzialnej struny, która istnieje i dźwięczy nawet w najgorszym złoczyńcy. Choćby słabo, choćby ledwie słyszalnie, ale brzmi, odzywa się, i dzięki niej człowiek w głębi serca zawsze wie, że postąpił dobrze albo źle. Zawsze wie, nawet jeśli nigdy w życiu nie poszedł za jej głosem. Znasz czyny Sockiego, słyszałaś jego słowa, widzisz, jaki jest. Nie domyśla się nawet istnienia tej struny, słucha zupełnie innego głosu. Kiedyś powiedziano by, że jest sługą diabła. Ja ujmę to prościej: to nie jest człowiek. Niczego nie żałuje. Zwykłe metody go nie powstrzymają. Nie trafi na szafot, a mury domu wariatów nie zdołają go powstrzymać. Wszystko zacznie się od nowa.
– Eraście Pietrowiczu, przecież mówił pan, że Anglicy zażądają deportacji! – zawołała żałośnie Angelina, chwytając się choć cienia szansy. – Niech oni go zabiją, byle nie ty! Byle nie ty!
Fandorin pokręcił głową.
– Procedury deportacyjne będą się ciągnęły. A on ucieknie – z więzienia, z transportu, z pociągu, ze statku. Nie mogę ryzykować.
– Nie ufasz Bogu – powiedziała zrezygnowana. – Bóg wie, jak i kiedy ukrócić zbrodnię.
– Wie albo nie wie. A ja nie mogę pozostać biernym obserwatorem. Nie znam cięższego grzechu. To koniec, Angelino, to już koniec.
Erast Pietrowicz zwrócił się po japońsku do Masy:
– Wyprowadź go na podwórze.
– Nigdy jeszcze nie zabił pan bezbronnego – powiedział w tymże języku wyraźnie zaniepokojony sługa. – Potem będzie pan sobie robił wyrzuty. I pani się rozgniewa. Sam się tym zajmę.
– To nic nie zmieni. Co z tego, że nie ma broni. Pojedynek byłby w tej sytuacji pozerstwem. Niezależnie od tego, czy będzie uzbrojony, czy też nie, zabiję go z łatwością. Dajmy sobie spokój z tanimi efektami.
Kiedy Masa i Fandorin ujęli skazańca pod ramiona i powlekli do wyjścia, Angelina krzyknęła:
– Erast, pomyśl o mnie, pomyśl o nas!
Ramiona radcy kolegialnego drgnęły, ale on sam się nie odwrócił.
Obejrzał się natomiast Dekorator i z uśmiechem powiedział:
– Jest pani wcieleniem Piękna. Ale zapewniam panią, że na stole, w otoczeniu porcelanowych talerzy, byłaby pani jeszcze piękniejsza.
Angelina zacisnęła powieki i zakryła dłońmi uszy, lecz i tak usłyszała wystrzał na podwórzu – suchy, krótki, ginący w huku rakiet i fajerwerków wzlatujących w rozgwieżdżone niebo.
Erast Pietrowicz wrócił sam. Stanął w progu, otarł spocone czoło. Szczękając zębami, powiedział:
– Wiesz, co wyszeptał? „Boże, jaki jestem szczęśliwy!”.
Długo milczeli. Angelina siedziała z zamkniętymi oczami, spod rzęs spływały jej łzy; Fandorin stał, bojąc się do niej zbliżyć.
W końcu podniosła się z krzesła. Podeszła, objęła go, kilka razy namiętnie pocałowała – w czoło, w oczy, w usta.
– Odchodzę, Eraście Pietrowiczu. Wybacz.
– Angelino… – Twarz radcy kolegialnego, i tak już pobladła, zrobiła się całkiem szara. – A więc przez tego potwora, przez tę bestię…
– Przeszkadzam panu, niepotrzebnie zabieram czas – przerwała, nie słuchając. – Siostry już od dawna zapraszają mnie do klasztoru świętych Borysa i Gleba. Powinnam była pójść do nich zaraz po śmierci taty. Ale spotkałam pana i zachciało mi się szczęścia, święta w życiu. To już koniec. Żadne święto nie trwa długo. Będę się tam za pana modliła. Niech pan robi, jak panu każe sumienie, a jeżeli coś wyjdzie nie tak, to nie szkodzi, ja odpokutuję wszystkie pańskie błędy.