Twarz Snape'a zmieniła się, stała się nieprzychylna. Początkowe zaskoczenie przeobraziło się w surowość i odpychający gniew.
Dłonie zniknęły, ciepło rozpłynęło się, a uczucie bliskości pękło, niczym zbyt mocno naciągnięta struna. Wszystko się rozsypało. Wieża runęła. A on spadał wraz z nią. Spadał coraz szybciej i szybciej.
Pomylił się. Myślał, że mu się udało. Ale okazało się, że za wcześnie cieszył się ze zwycięstwa. Że mur, który, jak mu się wydawało, kruszył się w jego dłoniach, to była tylko warstwa zewnętrzna. Pod spodem znajdowało się coś znacznie, znacznie twardszego.
Dlaczego? Dlaczego mu się nie udało? Dlaczego nie potrafił pokonać tej bariery? Co stało na przeszkodzie? Miał wrażenie, że czegokolwiek nie próbowałby zrobić, coś w samym sercu muru wciąż będzie go utrzymywać. Jakby pod tym wszystkim było coś tak mocnego, coś tak... strasznego, czego nic nie rozmrozi, czego nigdy nie uda mu się zniszczyć. Nigdy.
Poczuł, jak po jego ciele spływa lodowato-zimna fala zawodu i strachu. Jakby ponownie został zaatakowany przez tamto stworzenie. Ale tym razem... Severus go nie uratuje.
- J-ja... muszę iść - szepnął i błyskawicznie zsunął się z kolan mężczyzny. Odwrócił się, wbijając rozmywający mu się wzrok w podłogę i, rzuciwszy ciche „dobranoc”, niemal wybiegł z pomieszczenia, potykając się po drodze kilka razy o własne nogi, które nagle wydały mu się okropnie wiotkie i zbyt słabe, aby go utrzymać.
Wypadł na korytarz i przez kilka chwil stał bez ruchu, przytrzymując się ściany i próbując wciągnąć trochę powietrza w ściśnięte dziwnie płuca i gardło. Czuł napływający zewsząd gniew, jakby stał się zbyt słaby, aby się przed nim bronić.
To wszystko było jego winą! Wszystko spieprzył! Jak zwykle! Czego oczekiwał? Dlaczego nie potrafi cieszyć się tym, co dostaje? Dlaczego wciąż było mu mało?
Zamarł, słysząc trzask drzwi prowadzących do gabinetu Snape'a.
Ruszył przed siebie, przytrzymując się ściany, ponieważ kolana nadal się pod nim uginały. Po chwili zaczął biec.
Musi się stąd wydostać! Nie chce... widzieć... rozmawiać... Nie w tej chwili! Chce znaleźć się daleko stąd. Jak najdalej. Tam, gdzie nie czułby tego bólu, który nie pozwalał mu oddychać.
Kiedy minął zakręt, usłyszał trzask otwierających się w korytarzu drzwi.
Przyspieszył.
Niemal na czworakach wbiegł po schodach i minąwszy jeszcze kilka zakrętów, przystanął, aby złapać oddech. Nie obchodziło go, czy natknie się na Filcha, Irytka, czy na kogokolwiek innego. Musiał biec, musiał uciec. Musiał nie czuć.
Gniew. Gniew był dobry. Wystarczająco intensywny, aby zagłuszyć wszystko inne. Musiał być zły na siebie. Nie, nie musiał. Był zły. Rozpaczliwie zły. Wściekły.
Po co to, do cholery, zrobił? Po co?!
Uderzył pięścią w ścianę. Raz. Drugi. Później następny. Czuł ból, ale ten ból był lepszy, ponieważ zagłuszał tamten drugi. Chciał więcej tego bólu. Zaczął kopać w kamienne bloki. Kopać i uderzać z całej siły. Ponieważ tylko tak mógł wyrzucić z siebie przepełniający go gniew.
I wtedy usłyszał kroki. Długie i zdecydowane. Tak bardzo znajome...
On... szedł za nim.
Rzucił się do ucieczki. Wpadł na posąg, uderzając się kolanem o marmur z taką siłą, iż przez chwilę miał wrażenie, że stracił czucie w nodze. Zacisnął zęby i zmusił się aby, utykając, pobiec dalej.
Musi dostać się do wieży Gryffindoru! Mgliście przypominał sobie, że miał się spotkać z Ginny przed portretem Grubej Damy. Zaczął mozolnie wspinać się po schodach, na przemian pojękując, zaciskając zęby i zagryzając wargę, ponieważ kolano dokuczało mu coraz bardziej.
W końcu udało mu się dotrzeć na samą górę. Przystanął na chwilę, próbując złapać oddech i odegnać krążący w nim gniew, który jeszcze nie do końca udało mu się rozładować. Utykając, ruszył w stronę portretu. Ginny jeszcze nie było. Rozejrzał się wokół, mając nadzieję, że lada chwila się pojawi.
I wtedy ponownie usłyszał kroki. Nieuchronnie zbliżające się kroki. Zamarł, zmrożony strachem. Odwrócił się, aby rzucić hasło Grubej Damie i jak najszybciej znaleźć się bezpiecznie w Pokoju Wspólnym, ale wtedy rozległ się głos Ginny:
- Hej, Harry! - Z przeciwległego korytarza wynurzyła się rudowłosa Gryfonka, machając do niego. - Przepraszam za spóźnienie. Coś mnie... zatrzymało - powiedziała, przystając przed nim z rumieńcem na policzkach i poprawiając sukienkę.
Harry zerknął nerwowo na korytarz za sobą. Kroki ucichły. Może Snape zrezygnował?
- Och, co ci się stało? - pisnęła cicho dziewczyna, wskazując na jego kolano, na którym poszarpane spodnie odsłaniały zdrapaną skórę. - Krwawisz!
- Co? - Harry nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na swoją nogę. - Aa... To... Przewróciłem się po drodze.
- A co z twoimi dłońmi? - Ginny przypadła do niego i złapała jego ręce. - Masz poranione i pokaleczone kostki. Harry! - Spojrzała na niego z przestrachem. - Biłeś się z kimś?
- Nie - zaprzeczył szybko. - Ja tylko... skaleczyłem się przy upadku.
- Trzeba cię opatrzyć. Ja znam tylko zaklęcia leczące siniaki, ale może Hermiona będzie wiedziała co robić. - Spojrzała na niego ze współczuciem. - Och, biedactwo... Zajmę się tobą, niczym się nie przejmuj.
Zajmę się tobą...
Te słowa, odbijające się echem w jego głowie, sprawiały teraz tylko ból. Czy to były kłamstwa?
Pokiwał głową z wdzięcznością. A jednak komuś na nim zależało...
- Dzięki - wymamrotał.
- Nie ma za co. - Ginny uśmiechnęła się. - Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.
- Wiem - wyszeptał cicho.
I wtedy poczuł się dziwnie. Po niespodziewanej eksplozji ciepła, nadszedł błogi spokój i rozluźnienie. Nagle niezwykle ważne wydało mu się zawrócenie i pójście do łazienki. Tak, musiał to zrobić jak najszybciej. Już teraz.
- Harry? - zapytała Ginny.
- Muszę iść do toalety - oznajmił. - Nie czekaj na mnie. Idź przodem.
- Ale przecież... - zaczęła, lecz Harry nie słuchał jej. Odwrócił się i sztywnym krokiem, jakby coś nim kierowało, ruszył z powrotem w stronę, z której przyszedł. Kiedy minął zakręt, kątem oka dostrzegł czający się w mroku cień, który ruszył za nim. Wszedł do łazienki, a cień wśliznął się za nim i zamknął drzwi.
Snape opuścił różdżkę, a Harry poczuł, jak dziwna siła opuszcza jego ciało. Zachwiał się i o mało nie upadł. I wtedy zrozumiał, gdzie jest i co się stało.
Snape. Imperius.
Bał się odwrócić. Nie chciał się odwrócić. Nie chciał tu być. Tak bardzo nie chciał...
- Potter! - Głos Snape'a, pomimo że starał się być ostry, zabrzmiał dziwnie głucho.
Harry zacisnął powieki i bardzo powoli odwrócił się. Kiedy otworzył oczy, natychmiast wbił wzrok w podłogę. Drżał tak, jakby znalazł się nagle na błoniach w tę mroźną, grudniową noc.
Wokół panowała cisza, wypełniona jedynie dwoma nierównymi oddechami. Powietrze było ciężkie i zdawało się wchłaniać jakiekolwiek próby przerwania tej ciszy. Jakby żadne słowa nie były wystarczające, aby ją rozproszyć.
- Potter... - zaczął Snape, ale urwał nagle. Kolejna nieudana próba zmierzenia się z czymś, co wydawało się niemożliwe.
Harry powoli podniósł wzrok i spojrzał na przypatrującego mu się zmrużonymi oczami mężczyznę. Na jego ściągniętej twarzy zobaczył wahanie. Tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił ubrać tego w słowa. On, który używał tak wyszukanych zwrotów i każdym z nich potrafił zranić głębiej, niż niejednym ostrzem. Ale cisza była zbyt gęsta, a powietrze pełne niewypowiedzianych słów. Każde z nich zawisło nad ich głowami, nie nabierając kształtu, a jedynie nasiąkając uczuciami. I w konsekwencji spadały na kamienną posadzkę, stając się zbyt ciężkie, aby można było ich użyć.