Выбрать главу

- Jak mogłem cokolwiek w tobie widzieć? Jesteś odrażający! Jesteś... jesteś... nikim! Nienawidzę cię! Słyszysz? Nienawidzę!!! - Nic. Żadnej reakcji. - Nigdy ci tego nie wybaczę! Nigdy!!!

Zanim się zorientował, był już na zewnątrz, uciekając od niego, od tego... tego... Biegł przez salon, gabinet, jak najdalej stąd, ponieważ miał wrażenie, że jeżeli zostanie tutaj choćby minutę dłużej, to albo zwymiotuje, albo... Dopadł do drzwi i zatrzasnął je za sobą z taką siłą, iż stojące na półkach książki zadygotały lekko.

W pomieszczeniu zapanowała cisza. Gładka niczym tafla jeziora, a jednocześnie wibrująca niczym zbyt mocno naciągnięta struna, nadal rozbrzmiewająca echem krzyku wypełnionego zdradą, rozczarowaniem i rozgoryczeniem. A także pewnego rodzaju... ostatecznością.

Snape przymknął oczy. Z jego piersi wyrwało się długie, głębokie westchnienie. Zdjął rękę z regału i powoli ją opuścił, kładąc dłoń na lewym przedramieniu i ściskając je. Przez jego bladą, ściągniętą twarz przesunął się cień. Otworzył oczy, uniósł rękaw szaty i spojrzał na rozległe zaczerwienienie widniejące wokół Mrocznego Znaku, który wydawał się niemal wić na jego skórze i wyglądał tak, jakby od jakiegoś czasu chciał ją przepalić.

Spojrzał na myślodsiewnię, a następnie przeniósł wzrok na znajdujący się na stole kociołek wypełniony ciemnozielonym eliksirem. Po chwili cichej, niemal nieruchomej kontemplacji, podszedł do jednego z regałów i spomiędzy kilku znajdujących się na nim tomów, wyjął plik kartek, które wyglądały tak, jakby wyrwano je z jakiejś bardzo starej książki. Ułożył je na stole, wyciągnął różdżkę i po chwili kartki już płonęły, zwijając się i zmieniając w czarny popiół. Schował różdżkę z powrotem i jeszcze raz powiódł wzrokiem po pomieszczeniu.

Jego wzrok przyciągnęło małe, pogniecione czerwone pudełeczko, leżące na podłodze przed myślodsiewnią. Podszedł do niego i przez jakiś czas po prostu przyglądał mu się. Po chwili jednak pochylił się i drżącą ręką podniósł je z podłogi. W środku znajdowała się niewielka kartka. Rozwinął ją ostrożnie i zaczął czytać, a wtedy jakaś ledwie widoczna iskra, która przez cały czas tliła się w jego oczach... eksplodowała.

*

Harry biegł. Biegł co sił w nogach. Biegł przez pogrążone w mroku korytarze, przez szkolny dziedziniec, przez most, wprost w ciemność rozciągających się wokół zamku, pokrytych śniegiem błoni. Brakowało mu tchu, brakowało mu sił, ale biegł dalej, rozrzucając na boki śnieg, pragnąc jedynie jednego... ucieczki. Ucieczki od tego... rozrywającego na strzępy, tępego bólu, który zagnieździł się w nim niczym robak, pożerając wszelkie emocje i pozostawiając po sobie jedynie pustkę. Tak wielką i zimną, jakby ktoś wyrwał z niego duszę, a następnie podeptał ją i wyrzucił niczym niepotrzebny śmieć. Czuł jedynie chłód. Lodowaty chłód, wdzierający się przez tę pustkę do jego wnętrza i zamrażający wszystko, co napotkał na swej drodze... każde szybsze zabicie serca, każdy uśmiech, który kiedykolwiek zagościł na jego twarzy, każde cieplejsze uczucie...

Biegł coraz wolniej, w miarę, jak lodowate zimno przenikało przez jego cienkie ubranie, a padający śnieg osiadał na jego włosach i okularach, przez które już prawie nic nie widział. W pewnym momencie potknął się o coś znajdującego się pod białą płachtą i z całym impetem runął prosto w miliony drobinek lodu. Przez chwilę leżał bez ruchu, zaciskając w dłoniach śnieg i pragnąc, by zamroził go jeszcze bardziej, by zamroził ten ból i zmusił go do odejścia...

Ale nic nie było na tyle zimne, aby tego dokonać.

Powoli, podpierając się na rękach, podniósł się na kolana. Wydawało mu się, że w płucach ma igły, a każdy mięsień drży z wycieńczenia. Pomimo ciemności i całkowicie pokrytych śniegiem okularów, dojrzał w pobliżu niewielki, półokrągły kształt. Powoli, brnąc w śniegu na czworakach, dotarł do wyrastającego z podłoża kamienia i usiadł u jego podstawy, obejmując rękami kolana i ukrywając w nich twarz.

Wszystko, w co wierzył, wszystko do czego dążył... nagle przestało istnieć. Sev... Snape także nigdy nie istniał. Był tylko ogarnięty obsesją człowiek, bydlak bez uczuć, dla którego Harry był jedynie pionkiem w jakiejś żałosnej rozgrywce. Chciał go poświęcić dla osiągnięcia swojego celu i nie obchodziło go, kogo i co zniszczy po drodze, jakie uczucia podepcze, jak głębokie rany zada...

Nie... to nie był człowiek. Nikt nie może być aż tak okrutny. Nikt nie może aż tak dobrze udawać, chyba że nie ma serca. W każdej chwili, w której sądził, że cokolwiek dla niego znaczy... on przez cały czas grał! Gardził nim od początku aż do samego końca! Boże... i jeszcze... ich chwile... pokazywał im! Pokazywał im to, co było dla niego tak cenne! Śmiał się z niego! Przez cały czas tylko się śmiał! Harry był dla niego... dla nich jedynie pośmiewiskiem! Głupim, zakochanym szczeniakiem, który zrobiłby dla niego wszystko. Ale kim trzeba być... jak wielki mrok mieć w sobie... aby tak perfidnie wykorzystać tego... szczeniaka, a potem posłać go na śmierć. Bez cienia wahania.

Przecież to niemożliwe, aby przez cały czas, przez absolutnie cały czas czuć jedynie niechęć i odrazę. Czy nie było ani jednej takiej chwili, nawet małej chwilki, w której ten ktoś, kim okazał się Snape... w której poczułby chociaż maleńką iskierkę ciepła? Cokolwiek? Chociaż współczucie? Zawahanie? Czy wszystkie te chwile... każda chwila... każda pojedyncza, rozżarzona chwila pomiędzy nimi była jedynie ułudą? Nie istniała naprawdę?

Nie.

Dobitnie się o tym przekonał. Czekał i czekał na jakikolwiek znak, jakikolwiek moment... pamiętał ostatnią noc, musiał ją zobaczyć, przekonać się, że wtedy, kiedy Snape oddał mu wszystko... coś się zmieniło. Musiało! Ale okazało się, że był to tylko kolejny element układanki. Kolejne zagranie. Wyżyny aktorstwa.

Dlaczego był tak głupi? Dlaczego mu zaufał? Dlaczego nigdy nie zastanowił się głębiej nad jego motywami, nad zachowaniem, nad tymi wszystkimi znakami, które przez cały czas otrzymywał? Przecież prawda zawsze, zawsze była wprost przed jego oczami... ale on nie chciał jej dostrzegać. A teraz... teraz, kiedy jego oczy się otworzyły, wszystko wydawało mu się tak oczywiste.

Pamiętał je. Pamiętał te drobne szczegóły, mało znaczące słowa, gesty, które jednak znaczyły znacznie więcej, niż podejrzewał.

- Myślę, że wypiłeś już wystarczająco dużo do tego, co planuję...

- A co planujesz?

- Jeżeli już musisz wiedzieć... Planuję cię zabić, panie Potter.

Pamiętał je wszystkie. Dopiero teraz, kiedy było już za późno...

- A czy warzysz teraz jakiś trudny eliksir?

- Owszem.

- A... czy długo będziesz go jeszcze warzył?

- Tyle, ile potrzeba.

Pamiętał ten niesamowity blask, który pojawił się w oczach Snape'a po tym pytaniu.

Pamiętał również swoją naiwność, kiedy myślał, sądził...

- Chcę też, żebyś wiedział, że bez względu na to, co zrobisz i co się stanie... ja zawsze będę po twojej stronie. Przy tobie.

- Zobaczymy. Przypomnę ci o tym w odpowiednim momencie.

I pamiętał słowa Hermiony, jej ostrzeżenia.

Boję się... że on cię może zwodzić, żeby w końcu oddać cię w ręce Voldemorta. Pomyśl, Harry... dlaczego miałby się tak nagle tobą zainteresować? Co mogłoby tak raptownie zmienić jego stosunek do ciebie? Przecież zawsze cię nienawidził.

...nienawidził...

...nienawidził...

...nienawidził...

Ostatnie słowo odbiło się echem w jego umyśle.

Nienawidził go. Snape przez cały ten czas go nienawidził... a on tylko chciał z nim być. Tylko tyle.

Po prostu być.

Jak mógł być taki naiwny? Jak mógł myśleć, że cokolwiek dla niego znaczy? Jak mógł aż tak się pomylić? Przez cały czas był dla niego jedynie... narzędziem. Tak samo, jak dla wszystkich innych. Narzędziem służącym do pokonania Voldemorta, nieprzydatnym do niczego innego. Kompletnie niepotrzebnym. Bezużytecznym.