Pomimo że w Wielkiej Sali panował gwar, Harry zdawał się być z niego całkowicie wyłączony. Siedział bez ruchu nad pustym talerzem, wodząc wzrokiem po roześmianych, pogrążonych w rozmowie albo pałaszujących obiad uczniach. Wyglądał i zachowywał się jak robot. Jakby jego jedyną funkcją życiową było oddychanie. Jakby nie istniał.
Hermiona przyglądała mu się, czując coraz większy ciężar przygniatający jej serce. To i tak cud, że w ogóle przyszedł na obiad, chociaż nie tknął absolutnie niczego i w ogóle nie reagował na jej namowy. Ron siedział obok, jedząc w milczeniu obiad i przeglądając porannego Proroka, do którego ona nawet nie zajrzała, zbyt pochłonięta zamartwianiem się o Harry'ego.
- Och, kolejny atak - powiedział pomiędzy jednym a drugim kęsem. - Na Merlina... - Przerwał jedzenie, wpatrując się szeroko otwartymi oczami w tekst. - Zabili dwadzieścia dwie osoby, w tym siedmioro dzieci...
Hermiona przerwała obserwowanie Harry'ego i przysunęła się do Rona, zszokowana tymi rewelacjami. Ale bardzo szybko pożałowała, że to zrobiła, ponieważ opisy sposobów, w jakie ci ludzie zostali zamordowani, odebrały jej cały apetyt i ścisnęły żołądek z obrzydzenia i przerażenia.
- O boże... to okropne... odrażające...
- Nie bądźcie śmieszni - odezwał się Harry. Oboje przerwali czytanie i spojrzeli na niego z zaskoczeniem. - Mamy wojnę. To normalne, że są ofiary. I będzie ich jeszcze więcej. - Powiedział to tak obojętnym tonem, jakby mówił o pogodzie i przekonywał ich do tego, iż nic nie poradzą na to, że pada. A tu przecież chodziło o ludzkie życie!
- Uważasz, że to jest normalne? - W głosie Rona słychać było autentyczne niedowierzanie. - W takim razie może ci przeczytam, w jaki sposób ci parszywi Śmierciożercy zabili dwuletnią mugolkę?
- Śmierciożercy to mordercy doskonali - odpowiedział spokojnie Harry. - Tak zostali wyszkoleni. Aby torturować, zadawać ból, ranić i zabijać bez mrugnięcia okiem. Nie mają uczuć. Nie wiedzą, co to litość. Voldemort nie zasila swoich szeregów głupcami. Są piekielnie inteligentni i będą dążyć do celu po trupach. Nie powstrzymasz ich. I nigdy nie uda ci się ich zmienić. Nigdy nie wzbudzisz w nich nawet iskierki litości.
Ron wydawał się być na granicy wybuchu.
- Kompletnie ci odbiło? Mówisz, jakbyś ich podziwiał! Wcale nie zamierzam wzbudzać w nich litości! Gdybym mógł, to wszystkich bym pozabijał!
- Zanim w ogóle zdążyłbyś podnieść różdżkę, to oni mieliby już zaplanowanych pięć ruchów naprzód. To mistrzowie zwodzenia i planowania. Zawsze będą kilka kroków przed tobą. - W głosie Harry'ego nie było nawet cienia emocji.
- Mam to gdzieś! - Ron już niemal krzyczał. - Przecież nie możemy siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż wymordują wszystkich mugolaków. Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby zrobić im to samo, co robią tym niewinnym ludziom!
- I staniesz się taki sam jak oni. Każde morderstwo niszczy duszę. Pozbawia uczuć. Wysysa emocje. Oni zabijają bez przerwy, dlatego po pewnym czasie nie pozostaje w nich już nic. Przestają zauważać różnicę pomiędzy dobrem a złem i dlatego nie masz z nimi szans. Oni wykorzystają każdą twoją słabość. Ty masz uczucia, masz bliskich. Oni nie dbają o nikogo i o nic. I w tym tkwi ich przewaga. - Głos Harry'ego był tak samo zimny jak jego spojrzenie. -Wystarczy, że chociaż pomyślisz o ratowaniu kogokolwiek, wystarczy, że chociaż na chwilę się zawahasz, a oni od razu wykorzystają to przeciwko tobie. W czasie, gdy ty będziesz się obawiał o bliskich, oni zdążą wszystkich ich pozabijać. I ciebie również.
- Zamknij się!
- Ron, uspokój się! - Hermiona nie mogła już tego znieść. - Harry, proszę cię, przestań... - Jej słowa zostały przerwane przez skrzek czarnej sowy, która wylądowała nagle pomiędzy nimi. Miała nastroszone pióra, a do jej nóżki przywiązana była wiadomość.
Hermiona spojrzała na sowę z zaskoczeniem.
Poczta? O tej porze?
Harry błyskawicznie wysunął rękę i odwiązał liścik od nóżki sowy, która natychmiast wzbiła się w powietrze, skrzecząc przeraźliwie, jakby głośno chciała się na coś poskarżyć.
Harry rozwinął liścik i szybko przebiegł po nim wzrokiem i chociaż wyraz jego twarzy się nie zmienił, to pojawiła się na niej dziwna bladość.
- Co to? - zapytała Hermiona, obserwując go z rosnącym zaniepokojeniem. - Co się...? - Nie dokończyła jednak, gdyż Harry podniósł się i powoli, bez słowa opuścił Wielką Salę.
Ale niepokój wcale nie chciał opuścić serca Gryfonki, a teraz, po tym dziwnym wydarzeniu, wzmógł się jeszcze bardziej.
***
Na szczęście Harry pojawił się na kolejnej lekcji.
Kosztowało ją to trochę wysiłku, ale w końcu wymogła na Ronie obietnicę, że będzie się starał znieść zachowanie Harry'ego. Wytłumaczyła mu, że Harry potrzebuje czasu, że stało się z nim coś złego i że potrzebuje teraz ich wsparcia, a nie dolewania oliwy do ognia. I przez resztę dnia Ron naprawdę starał się nie komentować zachowania przyjaciela, chociaż absolutnie go nie rozumiał i z pewnością było mu ciężko. Ale na pewno nie tak ciężko, jak jej, kiedy patrzyła na Harry'ego, wiedząc, że nie potrafi mu pomóc, że nie potrafi zrobić niczego, co wyrwałoby go z tego otępienia.
Obserwowała go bardzo uważnie, z każdą chwilą coraz uważniej, ponieważ wiedziała, że ostatnią lekcją dzisiejszego dnia są Eliksiry. A to oznaczało, że Harry spotka się ze Snape'em. Spotka się z osobą, która najprawdopodobniej była przyczyną jego stanu. Ale w miarę zbliżania się godziny, w której Eliksiry miały się rozpocząć, ani wyraz twarzy, ani zachowanie Harry'ego wcale się nie zmieniały. A powinien przecież okazywać jakieś zdenerwowanie, strach, złość, cokolwiek. Ale to Hermiona denerwowała się coraz bardziej, podczas gdy Harry... cóż... wyglądał, jakby go to kompletnie nie obchodziło.
Teraz również, kiedy siedzieli w klasie, czekając na przyjście Snape'a, po prostu wpatrywał się w przestrzeń, a jego twarz była zupełnie pozbawiona jakichkolwiek emocji.
W końcu klamka w drzwiach poruszyła się, a serce Hermiony podskoczyło do gardła, kiedy ciężkie wrota otworzyły się powoli, ukazując... profesor McGonagall.
Po klasie przeszedł szmer pełnych niedowierzania szeptów. Uczniowie spoglądali na siebie, kompletnie zaskoczeni nagłym pojawieniem się opiekunki Gryfonów.
Nauczycielka podeszła do czarnego biurka Snape'a i uciszyła uczniów ruchem ręki.
- Przykro mi, ale z powodu nieobecności profesora Snape'a dzisiejsza lekcja Eliksirów się nie odbędzie.
Szum przybrał na sile. Uczniowie zaczęli szeptać pomiędzy sobą, nie potrafiąc uwierzyć, w to, co usłyszeli. Po raz pierwszy w historii Snape nie pojawił się na lekcji!
Hermiona szybko spojrzała na Harry'ego. Miał opuszczoną głowę i wzrok utkwiony w ciemnym blacie ławki. Wyglądał, jakby intensywnie nad czymś rozmyślał.
- ALE to nie oznacza - McGonagall podniosła głos, aby przedrzeć się przez gwar, który wybuchł - że stracicie zajęcia. Napiszecie na poniedziałek długi na trzy stopy esej o Eliksirach Zwalczających Ból, szczegółowe informacje znajdziecie w swoich podręcznikach, strony od dwieście sześćdziesiątej piątej do dwieście osiemdziesiątej dziewiątej. A teraz...
- Pani profesor... - Pansy podniosła rękę, przerywając wywód nauczycielki.
- Tak? O co chodzi, panno Parkinson?
- Co się stało z profesorem Snape'em?
Przez twarz McGonagall przesunął się cień.
- Profesor Snape jest w tej chwili... niezdolny do prowadzenia zajęć.
Po tych słowach w klasie rozległ się jeszcze większy szmer. Uczniowie wydawali się kompletnie zapomnieć o obecności nauczycielki, tak bardzo pochłonęły ich te rewelacje.