Hermiona ponownie spojrzała na Harry'ego. Chłopak wpatrywał się teraz w profesor McGonagall. Jego brwi były ściągnięte.
- A TERAZ, jeżeli tylko pozwolicie mi dokończyć... - uczniowie uciszyli się na moment - ...to chciałabym ogłosić koniec zajęć. Możecie się spakować i opuścić klasę, ale pod warunkiem, że będziecie zachowywać się cicho i nie przeszkadzać pozostałym uczniom.
Radość z powodu historycznego uniknięcia Eliksirów wydawała się wyprzeć wcześniejszy szok. Uczniowie zerwali się z krzeseł od razu, kiedy tylko za nauczycielką zamknęły się drzwi, i zaczęli pospiesznie się pakować. Do uszu Hermiony dolatywały strzępy ich rozmów:
- Jak myślicie, co się stało ze Snape'em?
- A kogo to obchodzi?
- Może w końcu zatruł się własnym jadem?
- A może zaplątał się w swoją pelerynę, kiedy schodził po schodach i połamał nogi?
- Haha, dobre! Ja stawiam na to, że ktoś w końcu poszedł po rozum do głowy i wywalił go ze szkoły.
- Nie, to by było zbyt piękne...
- Pomarzyć zawsze można.
- Hahaha.
Klasa powoli pustoszała.
Pogrążona we własnych myślach Hermiona kończyła się właśnie pakować, kiedy zobaczyła, jak Harry zdecydowanym ruchem zarzuca torbę na ramię i kieruje się do wyjścia. Szybko wrzuciła resztę przyborów do torby i pobiegła za nim, słysząc za sobą kroki podążającego za nią Rona. Kiedy w końcu się z nim zrównali, Harry gwałtownie skręcił.
- Gdzie idziesz? - krzyknęła, zatrzymując się.
- Muszę coś sprawdzić - odparł Harry, znikając w jednym z bocznych korytarzy.
Wahała się, czy nie pójść za nim, ale w końcu zrezygnowała. Harry najwyraźniej sobie tego nie życzył. Zresztą nie znała rozkładu lochów zbyt dobrze. Nie bywała tu za często. Odwróciła się z westchnieniem i spojrzała na Rona, który wpatrywał się w plecy oddalającego się przyjaciela.
- Mówię ci, ktoś go podmienił. To nie jest Harry. To nie może być Harry - powiedział, zagryzając wargę. Hermiona podeszła do niego, objęła go ramionami za szyję i przytuliła się do niego.
- Najwidoczniej nie znaliśmy go tak dobrze, jak nam się wydawało - wyszeptała, zaciskając powieki.
- Jak myślisz, co się stało ze Snape'em? Pierwszy raz nie przyszedł na lekcję. Nie, żebym się nie cieszył, ale to wszystko jest jakieś... dziwne.
Hermiona milczała przez chwilę. Kiedy McGonagall im to powiedziała, oblał ją zimny pot. W zasadzie to nie miała pojęcia, co o tym myśleć, chociaż nieobecność Snape'a rzuciła pewne światło na całą sytuację. Może... może Harry zachowuje się w ten sposób nie przez Snape'a, ale z powodu tego, że... Snape'owi coś się stało. Coś bardzo złego. Chwilowo nie potrafiła znaleźć lepszego wytłumaczenia.
Och, tak bardzo chciałaby poznać prawdę... może wtedy mogłaby... udałoby się jej... może gdyby zrozumiała, mogłaby mu jakoś pomóc?
- Mam nadzieję, że nic złego - odpowiedziała cicho i westchnęła ciężko. Naprawdę miała taką nadzieję.
***
Księżyc świecił jeszcze wyjątkowo mocno, pomimo iż na wschodzie niebo zaczynało już zmieniać barwę, a aksamitna czerń powoli przeistaczała się w atramentowy granat. Tutaj, daleko na południu, zima była o wiele mniej sroga niż w północnej Szkocji i pozostawiła po sobie gdzieniegdzie jedynie kilka białych płacht - ostatnie ślady jej panowania.
Pomiędzy nimi prześlizgiwało się coś niewiarygodnie długiego. Promienie księżyca odbijały się w tysiącach łusek pokrywających grzbiet sunącej przez wilgotną, martwą trawę Nagini. Zmierzała w stronę ogromnej posiadłości, rozciągniętej na terenie zaniedbanego w tej chwili, choć jeszcze do niedawna z pewnością wspaniałego ogrodu.
Prześliznęła się przez kikuty żywopłotów, ominęła brudny, wypełniony chwastami staw i skierowała się w stronę niewielkiej szczeliny u podstawy muru. Zanurzyła się w ciemnym tunelu, kierując się cały czas w dół, i po jakimś czasie wysunęła się z podobnej szczeliny znajdującej się w obszernej, pogrążonej w ciemności sali. Zaczęła pełznąć po nierównych, zimnych kamieniach, pozostawiając za sobą wilgotny ślad i w pewnym momencie w polu jej widzenia pojawiła się czarna, sięgająca ziemi szata. Zwolniła i otarła się o szatę niczym kot dopominający się o pieszczoty.
Długa, upiornie blada dłoń dotknęła jej grzbietu, gładząc jej skórę.
- Wróciłaś już z polowania, moja droga? - zapytał wysoki, zimny głos, posługując się jej własnym językiem.
Wąż zasyczał i owinął się wokół wyciągniętej ręki, wspinając się na ramiona swego pana.
Voldemort wyprostował się i po raz kolejny pogładził Nagini.
- Niepotrzebnie traciłaś siły. Kiedy z nim skończę, będziesz miała wspaniałą ucztę.
Jego wzrok przeniósł się w kierunku środka sali. Na kamiennej posadzce leżała odziana w czerń postać. Trudno było rozpoznać jakiś kształt pośród nasączonych krwią, obszernych szat, pociętych w tak wielu miejscach, że nie nadawałyby się w tej chwili do niczego. Rozcięcia odsłaniały bladą skórę, na której zaschnięte ślady krwi mieszały się z nowo otwartymi ranami. W niektórych miejscach skóra była czarna, jakby coś ją przypaliło. Pomiędzy kamiennymi płytami podłogi, na których leżała postać, płynęły strugi ciemnej posoki, łącząc się w rozległą kałużę.
Wydawało się, że nie oddycha. Że w tym zmaltretowanym ciele nie pozostało już niczego, co można by nazwać życiem.
Voldemort uniósł różdżkę, szykując się do rzucenia kolejnej klątwy.
- Musimy go ocucić. Nie możemy pozwolić, aby umierał w nieświadomości, prawda?
W czerwonych oczach Voldemorta zapłonął lód, ale w momencie, kiedy otworzył usta, aby rzucić zaklęcie, w pomieszczeniu rozległo się głośne pukanie.
Voldemort opuścił różdżkę i z wściekłością spojrzał na drzwi.
- Wyraźnie rozkazałem, aby mi nie przeszkadzano! - wysyczał, kiedy drzwi otworzyły się ostrożnie i do pomieszczenia wsunął się Lucjusz Malfoy.
- Wybacz mi, mój Panie - wycharczał, zginając się w ukłonie. - Ale to bardzo pilne. Właśnie przyszła wiadomość. Do ciebie, mój Panie. Nadawca napisał, że ma zostać dostarczona natychmiast, w przeciwnym razie wpadniesz w nieopisaną furię.
Voldemort opuścił różdżkę i zmrużył oczy.
- Daj mi to. - Wyciągnął rękę.
Lucjusz podszedł szybko i wręczył mu wiadomość, po czym wycofał się tyłem, zginając się w ukłonach. Przelotnie spojrzał na leżącą na podłodze postać, a w jego oczach rozbłysnął triumf i satysfakcja.
Kiedy drzwi się zatrzasnęły, Voldemort podniósł kopertę i przyjrzał jej się. Była zaadresowana na Lucjusza Malfoya, Malfoy's Manor, ale ogromnymi, wyróżniającymi się literami było napisane: Wyłącznie Do Rąk Czarnego Pana. Pod spodem mniejszymi literami wypisana była groźba, co może stać się z tym, kto nie dostarczy tej wiadomości natychmiast. Koperta była zalakowana. Voldemort obrócił ją w dłoni.
- Widzisz to, Nagini? Kto miałby na tyle tupetu, aby wysłać do mnie list?
W oczach Voldemorta połyskiwało autentyczne zaciekawienie. Złamał pieczęć, wyjął z koperty pergamin i rozwinął go. Przez kilka chwil jego oczy przesuwały się po tekście, a kiedy skończyły... na jego zimnym obliczu pojawił się triumf. Usta rozciągnęły się w przerażającym uśmiechu radości, a w oczach rozpalił się płomień zwycięstwa.
Skierował swój wzrok na leżącą na podłodze postać.
- Nie doceniłem cię, Severusie. - Opuścił dłoń z listem i powoli podszedł do nieprzytomnego mężczyzny. Popchnął go stopą, odwracając go na plecy. Zlepione krwią włosy przykleiły się do trupio-bladej, zapadniętej twarzy, zastygłej w wyrazie bólu. Pochylił się nad nim i przesunął końcem różdżki wzdłuż głębokiego rozcięcia na policzku. - Spisałeś się dossskonale. Dossskonale. Po raz kolejny udowodniłeś, że jesteś jednym z moich najlepszych sług.