Выбрать главу

Zatrzymał różdżkę nad jego sercem, przymknął powieki i zaczął inkantować długie, niezrozumiałe zaklęcia. Z jego różdżki spłynął żółtawy blask, przenikając zmaltretowane ciało i powoli zasklepiając otwarte wciąż rany. Płynąca po podłodze krew zaczęła się cofać i wnikać z powrotem w rozcięcia na skórze.

Trwało to długo. Zakończyło się dopiero wraz z pierwszymi promieniami słońca pukającymi w okna Malfoy's Manor i oznajmiającymi, że oto nadszedł piątkowy poranek.

--- rozdział 58 ---

58. What a mess we made

For you I was a flame

Love is a losing game

...know you're a gambling man

Love is a losing hand

More than I could stand

Love is a losing game

Oh what a mess we made

Over futile odds

And laughed at by the gods

And now the final frame

Love is a losing game*

Wszystko było rozmazane. Ciemność nie chciała nadciągnąć, a jasność była zbyt jaskrawa, więc światło zatrzymało się na samej granicy, przyjmując wszelkie odcienie szarości. Coś się w nim poruszało... chwiejne sylwetki, czyjeś ręce, podnoszące go, przytrzymujące. Dźwięki miały kształty. Tubalny, unoszący się nisko nad ziemią głos, który niejasno rozpoznawał. Inny głos, przypominający chropowatą powierzchnię ściany, który też bardzo dobrze znał, ale nie miał pojęcia, skąd. Był też trzeci głos... pęknięte struny skrzypiec. I... poszarpany na końcach odgłos szurania. I układający się w gładkie fale szelest. Dźwięki otaczały go, przywierały do niego niczym rzepy, nie dając mu spokoju i szarpiąc jego zmysłami. Chciał wrócić do tej ciszy, w której jedynym rozpraszającym odgłosem był jego własny oddech. W której zimno nie było już jedynie zimnem, a stało się czymś, co pozwoliło mu nie czuć niczego, za wyjątkiem rozrastającego się powoli, przenikającego ciepła. Teraz pozbawiono go tego i odwrócono przeciwko niemu. Ciepło zniknęło zastąpione coraz bardziej dokuczliwym mrowieniem.

Ktoś przytrzymał mu głowę i poczuł w ustach coś piekącego. Coś, co przypominało spływającą wzdłuż przełyku lawę. Zakrztusił się, ale nie był w stanie tego wypluć. Płyn podążał przez jego ciało, bezlitośnie zmuszając pogrążone w agonii nerwy do funkcjonowania. Wszystko zaczynało go swędzieć. Szarości nabierały kolorów, cienie kształtów, a głosy... cóż, stały się tylko głosami.

- ...rry, słyszysz mnie? Kiwnij głową.

Powoli kształty i kolory nałożyły się na siebie, ukazując pochyloną nad nim profesor McGonagall. Jej twarz była ściągnięta z niepokoju.

Zamrugał, czując jak jego zmysły odsuwają się od rażącego światła, i pokiwał lekko głową.

Na twarzy nauczycielki pojawiła się ulga. Spojrzała gdzieś w bok i powiedziała:

- Zaczął kontaktować. - A następnie ponownie odwróciła twarz w stronę Harry'ego. Dotknęła ręką jego czoła. - Jak się czujesz?

Harry przymknął oczy i westchnął. Przez chwilę, przez jedną króciutką chwilę miał nadzieję, że to wszystko... że wszystko było snem. Najgorszym sennym koszmarem, jaki mógł mu się przyśnić, ale jednak tylko snem, a tymczasem...

- Odpowiedz mi. - McGonagall podniosła głos. - Jak się czujesz, Potter? Wiesz, co się stało? Hagrid znalazł cię na błoniach. Skąd się tam wziąłeś? Co robiłeś? Jak mogłeś opuścić zamek bez pozwolenia i do tego w środku nocy? Jak mogłeś się tak narażać? Co tam się stało?

Harry otworzył oczy, ale nie patrzył na nią. Jego wzrok błądził po śnieżnobiałym suficie, widząc rzeczy, które jedynie on mógł zobaczyć. Nie odpowiedział. Nawet nie otworzył ust. Po prostu patrzył przed siebie, pragnąc na powrót zaszyć się w tym cieple i odrętwieniu, z którego wybudzono go wbrew jego woli.

McGonagall ponownie spojrzała w bok.

- Chyba jest w szoku.

- Nie martw się, Minerwo - odpowiedział jej drugi głos. Należał do szkolnej pielęgniarki. - Wyjdzie z tego, zapewniam cię. Niech tylko Hagrid przyniesie mi ten eliksir. Doprowadzimy go do porządku.

Opiekunka Gryfonów odsunęła się i westchnęła głęboko.

- Potter, dlaczego to zawsze musisz być ty?

W tym samym momencie drzwi szpitala otworzyły się i do środka wszedł Hagrid.

- Harry! Jak się czujesz, chłopie? - zapytał, uśmiechając się szeroko i podchodząc do jego łóżka. - Niezłego nam napędziłeś stracha. Co cię podkusiło, żeby szwendać się po błoniach w środku nocy? Już żem se myślał, że cię tam całkowicie zamroziło. Szczęście, że Kieł cię wywęszył. Bestia jedna ujadała tak długo, dopóki go nie wypuściłem i...

- Hagridzie - przerwała mu profesor McGonagall. - Obiecuję, że będziesz mógł porozmawiać z nim rano, ale teraz byłabym wdzięczna, gdybyś dał Poppy eliksir, po który cię posłałyśmy, i pozwolił nam zająć się Harrym.

- Przykro mi, pani psor, ale Snape'a nie ma u siebie.

Snape'a...

Coś w Harrym zadrżało. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na Hagrida.

Nie ma...

- W ogóle nigdzie go nie ma. Cosik mi się zdaje, że musiał... no wie pani.

- Hagridzie! Dziękuję ci bardzo, ale możesz już odejść.

Nie ma Snape'a...

- Trzym się, Harry. Wpadnę rano, zobaczyć, jak się czujesz.

Wezwanie... Voldemort już pewnie wszystko wie...

- Poppy, zajmij się nim. Pójdę po jego przyjaciół. Może oni będą w stanie do niego dotrzeć.

Która jest godzina? Ile czasu mogło minąć?

- Nie ruszaj się stąd, Potter. Pójdę przygotować ci lekarstwo.

"Ja nie wybaczam..."

Snape zginie... Voldemort go zabije! Zabije!

Bez namysłu odsunął kołdrę i opuścił stopy na lodowate kamienie. Wstał chwiejnie i rozejrzał się po pomieszczeniu. Potrzebował czegoś do pisania. I kawałka pergaminu. Zlokalizował je na biurku znajdującym się obok wejścia do szpitala. Zgarnął pióro, atrament oraz pergamin, uchylił ciężkie drzwi i ruszył do sowiarni.

Jakikolwiek bieg wydarzeń by nie przyjął, cokolwiek nie próbował wymyślić... wszystkie prawdopodobne drogi kończyły się w tym samym miejscu. Na śmierci Snape'a.

Oczywiście mógł się mylić. Ale silne przeczucie mówiło mu, że jednak miał rację.

Próbował ułożyć w głowie jakiś plan działania. A w zasadzie nawet nie musiał go układać. Wiedział, co miał zrobić. Wiedział, co powinien zrobić. Teraz nie było już niczego, co mogłoby go powstrzymać. Pozostała mu tylko jedna, jedyna droga. Nie było żadnych alternatyw. Mógł w końcu pozwolić sobie na to, aby zanurzyć się w przygotowanym dla niego od dnia narodzin nurcie. Nie miał już niczego, czego mógłby się złapać, aby próbować się z niego wydostać albo przynajmniej opóźnić chwilę, w której nurt zabierze go nad samą krawędź wodospadu i pozostanie już tylko jedna droga. W dół.

Wszedł do sowiarni. Hedwigi nie było. Pewnie wyruszyła na nocne polowanie, ale to dobrze. I tak nie miał zamiaru jej używać. Była zbyt charakterystyczna, a nikt nie mógł się dowiedzieć.

Przez pozbawione szyb okna wpadały płatki śniegu i lodowate podmuchy wiatru. Harry wziął kopertę z maleńkiej, stojącej w kącie pomieszczenia szafki, usiadł pod ścianą, ustawił obok atrament, rozwinął na kolanach pergamin i zaczął pisać:

Spotkam się z tobą za dwa tygodnie. Przyjdę sam. Będziesz mógł zrobić ze mną, co zechcesz albo - jak wolisz - to ja zrobię, co zechcesz. Ale mam jeden warunek. Snape ma wrócić do Hogwartu cały i zdrowy. Nie zabijesz go ani nie zrobisz mu krzywdy. Jeśli dowiem się, że coś mu się stało i jeżeli nie wróci do Hogwartu o własnych siłach, to przysięgam, że już nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Nigdy. Ukryję się w takim miejscu, w którym mnie nie znajdziesz.

Nie powiesz nikomu o tym liście. Żadnemu ze swoich Śmierciożerców. Nikt nie może wiedzieć, że się spotykamy. Czekam na odpowiedź z instrukcjami, o której godzinie i w którym miejscu mam się zjawić.