Harry Potter
Jeszcze raz przeczytał list i westchnął głęboko.
Nie miał zamiaru być ofiarą. Nie miał zamiaru podłożyć się Voldemortowi. Napisał tak tylko dlatego, aby Voldemort zgodził się na jego układ. O ile się zgodzi...
Poprosił o czas. Poprosił o te dwa tygodnie, aby chociaż móc spróbować się przygotować. A potem pójdzie do Voldemorta i będzie z nim walczył. Och, nie oszukiwał się, że ma jakiekolwiek szanse, ale zrobi wszystko, wszystko, aby przynajmniej zabrać go ze sobą...
Nie wiedział, gdzie przebywa jego wróg. Mógł się tylko domyślać. Dlatego jako adresata wybrał Lucjusza Malfoya, który był przecież jednym z jego najwierniejszych sług. Na pewno miał z nim kontakt. Ale jak sprawić, by wiadomość dotarła natychmiast? Liczyła się każda sekunda, o ile nie było już za późno...
Groźba. To było to. Wszyscy Śmierciożercy bali się gniewu Voldemorta. Musi sprawić, aby uwierzyli, że Voldemort pilnie czeka na tę wiadomość i jeżeli nie otrzyma jej najszybciej, jak to możliwe, to bardzo surowo ich ukarze.
Dopisał na kopercie jeszcze jedno zdanie, zalakował ją za pomocą różdżki, wstał z lodowatej podłogi i rozejrzał się. Na najwyższej żerdzi siedziała duża, czarna sowa. Wyglądała na silną i szybką. Powinna sobie poradzić z zadaniem. Przywołał ją. Podfrunęła do niego z ociąganiem.
- Zaniesiesz tę wiadomość do Lucjusza Malfoya w Malfoy's Manor - powiedział, przywiązując jej list do nóżki. - Ale spiesz się. To bardzo pilne.
Sowa popatrzyła na niego swoimi wielkimi bursztynowymi oczami i zaskrzeczała głośno. Podszedł z nią do okna.
- Leć - powiedział, wyciągając rękę. Ptak rozpostarł skrzydła i odfrunął w ciemność, bardzo szybko zlewając się z mrokiem.
Snape musi żyć. Musi.
Nieważne, co zrobił. Nieważne, jak bardzo go skrzywdził. Był częścią życia, które Harry pozostawił za sobą. Był jedyną osobą, którą obdarzył uczuciem. I nawet, jeżeli ten mężczyzna okazał się tym, kim się okazał... to nie mógł pozwolić mu umrzeć.
***
Nie miał ani ochoty, ani zamiaru z nikim rozmawiać. Więc dlaczego wszyscy uparli się, żeby zadręczać go pytaniami i swoją obecnością? I tak nic nie wiedzieli, nic nie rozumieli.
Zaraz po wyjściu Rona i Hermiony w szpitalu zjawiła się profesor McGonagall wraz z Dumbledore'em, ale Harry jedynie odwrócił się do nich tyłem, przykrył po samą brodę i udawał, że śpi. Nie spodziewał się, że dyrektor w to uwierzy, ale po pierwszym pytaniu, na które Harry mu nie odpowiedział, zrezygnował z kolejnych, najwyraźniej wyczuwając, że Harry nie ma najmniejszej ochoty z nim rozmawiać. Odszedł na bok z profesor McGonagall i przez chwilę rozmawiał z nią półszeptem, po czym opuścił szpital, pozostawiając Harry'ego pod opieką pani Pomfrey.
Dumbledore... zawsze był kimś, komu Harry bezgranicznie ufał, ale po tym, co zobaczył w tych nieszczęsnych wspomnieniach, całe zaufanie runęło jak wieża o zbyt słabych fundamentach, pozwalając mu nareszcie przejrzeć na oczy. Dumbledore okazał się... takim samym manipulantem jak inni. Wykorzystywał wszystkich wokół, aby osiągnąć swój cel. Potrzebny był mu szpieg, więc bez cienia wahania wysłał Snape'a na niemal pewną śmierć. To przez niego Snape musiał wrócić do Voldemorta, to przez niego stał się takim potworem... To z powodu jego egoistycznej, małostkowej decyzji Snape zapragnął się uwolnić i wykorzystał do tego Harry'ego. Obaj byli siebie warci.
Ale to nic. Nie będzie o tym myślał. Teraz to już nieważne. Wszystko jest nieważne. Pozostawił za sobą tamto życie, tamte uczucia, tamte marzenia... Teraz ma pewien cel do zrealizowania. Musi tylko poczekać na odpowiedź Voldemorta.
Przez całą noc nie zmrużył oka. Był niespokojny, kręcił się w łóżku, wciąż spoglądał w okno, wyczekując...
Czy sowa dotarła? Czy zdążyła na czas? Czy podstęp zadziałał? Czy Voldemort otrzymał list? Czy zgodził się na jego układ, czy też wiadomością zwrotną będzie... nieruchome ciało leżące u bram zamku?
Mógł tylko wierzyć, że Voldemort nie będzie chciał zmarnować takiej szansy. Harry podawał mu się praktycznie na srebrnej tacy. Czy nie o to mu chodziło? Czy nie to chciał osiągnąć?
Kiedy nadszedł ranek, wstał, ubrał się i bez słowa opuścił szpital, ruszając do wieży Gryffindoru. Było jeszcze zbyt wcześnie, aby mógł kogokolwiek spotkać. Pokój Wspólny był opustoszały, pogrążony w sennej ciszy oraz mglistym półmroku. Harry usiadł przed kominkiem i patrzył, jak płomienie liżą rozżarzone drewno. I zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek poczuje w sobie podobne płomienie, ponieważ wydawało mu się, że żaden ogień nie jest w stanie roztopić takiego lodu...
***
Podczas gdy Hermiona i Ron przebywali na śniadaniu, on poszedł pod salę Historii Magii. Nie udało mu się jednak do niej dotrzeć, ponieważ po drodze dopadła go profesor McGonagall. Zbeształa go za opuszczenie szpitala bez pozwolenia i nie chciała uwierzyć w to, że Harry czuje się już świetnie. Zaciągnęła go do pani Pomfrey na badania, ale pielęgniarka, po wykonaniu kilku testów, stwierdziła z zaskoczeniem, że Harry rzeczywiście wydaje się być już niemal całkowicie zdrowy i że najwyraźniej przesadziła w nocy z oceną jego stanu, a to, co wzięła za niemal agonalne przemarznięcie było spowodowane dziwnym szokiem, w którym się znajdował.
To stwierdzenie pociągnęło za sobą kolejną serię pytań, którymi zarzuciła go McGonagall, pragnąc dowiedzieć się, co doprowadziło do tego, że znalazł się na błoniach w takim stanie.
Tego było już zbyt wiele...
- To nie wasza sprawa - odpowiedział w końcu, wstając z łóżka i zarzucając na ramię swoją torbę. - Byłbym wdzięczny, gdyby zostawiła mnie pani w spokoju, pani profesor. To szkoła, a nie więzienie, a wydaje mi się, że przez cały czas jestem pod pilną obserwacją i nie mogę sobie nawet nabić guza, żeby nie zrobiono z tego wielkiej afery. Może mi pani odebrać punkty za złamanie szkolnego regulaminu, ale wszystko inne jest moją osobistą sprawą i chciałbym, aby pani to uszanowała.
Po tych słowach Harry odwrócił się i po prostu wyszedł, pozostawiając zarówno McGonagall jak i Pomfrey w stanie lekkiego szoku.
McGonagall nie była głupia. Wiedział, że zapewne zaraz pobiegnie do Dumbledore'a, aby zanieść mu dokładne sprawozdanie z zachowania Harry'ego, ale uszanuje jego prośbę. A tylko na tym mu zależało. Aby zostawiono go w spokoju.
***
W Wielkiej Sali panował zwyczajowy harmider. Uczniowie Hogwartu nie potrafili jeść w ciszy. Posiłki odbywały się w kakofonii setek głosów, śmiechów, krzyków, a czasami nawet wybuchów.
Ale Harry ich nie słyszał. Siedział otulony absolutną ciszą, przyglądając się roześmianym twarzom, przejętym twarzom, twarzom ludzi, którzy cieszyli się, bawili, denerwowali i zajmowali wszystkimi tymi cudownie błahymi sprawami, którymi on też kiedyś się zajmował, ale teraz to wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ponieważ wszystko się zmieniło. Wszystko, co było dla niego ważne, każde mocniejsze uderzenie serca, każda z emocji, które przez tak długi czas wypełniały jego wnętrze... wszystko pozostawił tam, na śniegu. Pozwolił, aby zamarzło. Aby zniknęło. Teraz pozostała tylko cisza, która otaczała go niczym mur, nie przepuszczając do środka żadnych dźwięków.
Nikt, żaden z tych wszystkich otaczających go ludzi nie wiedział tego, co on... żaden z nich się nie domyślał... żadnego nie czekał taki los... Patrzył na nich wszystkich i po raz pierwszy w życiu widział ich tak wyraźnie. Niczym na zwolnionym filmie. Pogrążonych w swoich małych problemach, uwikłanych w zwyczajne, może i zagmatwane, ale w gruncie rzeczy bardzo błahe relacje... myślących, że świat kręci się tylko wokół nich i nigdzie indziej nie istnieje. A istniał. Bardzo wyraźnie, czasami nawet brutalnie. Tylko że prawie nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.