Выбрать главу

Tak było również tym razem. Ocknął się dopiero wtedy, kiedy zobaczył pozostawione przez Pottera w myślodsiewni wspomnienia z tamtego wieczoru.

I zrozumiał, co zrobił. I komu to zrobił.

Ale wiedział, że było już za późno.

*

Nie chcę się z tobą spotkać. Nie chce teraz z tobą rozmawiać. Po prostu... odwal się.

Severus spodziewał się tego. Żal wypływający z każdego słowa przysłanego mu przez Pottera zdawał się niemal promieniować z kamienia, osiadając niczym szron na jego skórze.

Wziął kolejny łyk prosto z butelki, czując, jak alkohol przyjemnie rozlewa się w jego żyłach, ogrzewając nieco jego zamarznięte wnętrze. Tylko on mógł stępić chociaż odrobinę to nieprzyjemne pulsowanie w klatce piersiowej i uczucie, jakby coraz mocniej coś go w niej uwierało.

Po raz kolejny zrobił z siebie głupca. Po raz kolejny pozwolił się zaślepić tej przeklętej słabości, która rozrastała się w nim coraz śmielej, niczym niemożliwy do wyrwania chwast. Do czego było mu to potrzebne? Do tego, żeby siedzieć tutaj, niczym żałosny pijaczyna i przypominać sobie wyraz tych popękanych zielonych oczu? Do tego, żeby nie móc przestać o nim myśleć i wciąż zastanawiać się, jak bardzo musi go teraz nienawidzić?

Zawsze do tej pory było mu to obojętne. Tylko ludzie słabi i pozbawieni pewności siebie przejmują się opinią innych. Tylko ci, którzy nie potrafią poradzić sobie bez wszechobecnego uznania.

Tylko ci, którzy nie potrafią dalej funkcjonować bez wpatrzonych w siebie, wypełnionych blaskiem oczu.

Na ściany i sufit wpełzł wypełniony mrokiem lód. Ciemne brwi zmarszczyły się, a spomiędzy warg wyrwało się zachrypnięte:

- Cholera!

I było to ostatnie słowo, zanim usta Severusa ponownie wypełniły się wypalającym wszystko alkoholem.

***

Nie patrzył na niego. Wiedział, że Potter znajduje się w klasie, ale w ogóle nie miał zamiaru na niego spoglądać. Nie chciał sobie przypominać wczorajszego wieczoru. Nie chciał sobie przypominać tego, co mu zrobił. W zupełności wystarczało mu to... wyjące w jego duszy uczucie. Uczucie, które miotało nim, odkąd tylko wytrzeźwiał. Coś, co kąsało jego wnętrzności, rozrywając je niemal na strzępy. Coś, co sprawiało, że nie potrafił odczuwać niczego poza pełzającym w żyłach gniewem, którym ciskał we wszystkich kierunkach, nie mogąc się od niego uwolnić i zatamować jego wypływu, jakby wciąż nie był w stanie odnaleźć celu, w który powinien go skierować, by poczuć ulgę. By uwolnić się od niego i tego pożerającego go żywcem uczucia.

Ale w pewnym momencie wszystko wymknęło mu się spod kontroli. W momencie, w którym Potter postanowił się wtrącić.

Nie powinien był tego robić. Nie po tym, jak Severus przez całą lekcję celowo unikał jego spojrzenia. Celowo go nie zauważał, za wszelką cenę starając się odciągnąć od niego ten szarpiący nim gniew i nie dopuścić do tego, by znalazł się w jego zasięgu.

Ale Potter zawsze taki był. Zawsze musiał być tym, który jako pierwszy wchodzi do wzburzonej wody. Nigdy nie potrafił po prostu siedzieć cicho, nigdy nie potrafił odpuścić. Zawsze się wychylał, bez względu na niebezpieczeństwo, bez względu na to, jak wielką burzę może rozpętać.

Ale tym razem... tym razem to nie była już nawet burza. To był kataklizm.

Kataklizm, który narastał z każdym ciśniętym w gniewie słowem, z każdym rzuconym niczym błoto oszczerstwem. Aż w końcu osiągnął taki punkt, w którym nie dało się już zawrócić, nie dało się już cofnąć zniszczeń, które wyrządził, i w którym nawet jedno nieprzemyślane zdanie mogło przechylić czarę i zamienić się w niszczącą wszystko, niemożliwą do zatrzymania lawinę.

I dokładnie tak się stało w momencie, w którym Potter wypowiedział słowa:

- ...ale dla profesora Dumbledore'a rzeczy, które mam do powiedzenia, na pewno byłyby niezwykle interesujące.

Wszystko zniknęło, utopione w gotującej się czerwieni. Ściany klasy, ławki oraz uczniowie stali się zaledwie niewyraźnymi cieniami. Powietrze wypełniło się trującymi oparami, wysysając tlen i pozostawiając jedynie ciężar tego, co się pomiędzy nimi wydarzyło. Wszystko inne przestało się liczyć. Pozostał tylko Potter i jego ostre niczym odłamki rozbitego lustra zielone oczy, wypełnione żalem i rozczarowaniem. Oczy, które widział na dnie butelki przez całą noc.

Skoczył do przodu, opierając dłonie na blacie ławki i pochylił się, zanurzając swoje spojrzenie w tych oczach. Musiał w końcu stawić im czoła. Nie miały prawa wzbudzać w nim tego potwornego uczucia. Nie miały prawa wzbudzać w nim jakiegokolwiek uczucia, ponieważ niedługo i tak będą puste. Nie miały prawa cokolwiek dla niego znaczyć!

- Grozisz mi, Potter? A kim ty jesteś, żeby mnie szantażować? W ogóle się nie liczysz! Nic mnie nie obchodzisz! Ani ty, ani twoje zdanie! Jesteś tylko żałosną kopią swojego skretyniałego ojca! Niczym więcej! Masz się za kogoś wyjątkowego? Myślisz, że kogokolwiek obchodzisz? Wbij sobie wreszcie do głowy, że jesteś nędznym, bezwartościowym, nic nieznaczącym zerem! Że jesteś i zawsze będziesz dla mnie nikim! Rozumiesz? Nikim!

Ulga, którą poczuł, kiedy wyrzucił z siebie te słowa, była niemal osłabiająca. Ale nie trwała długo. Spłynęła na podłogę i zamieniła się w lodową kałużę, kiedy ujrzał wyraz twarzy Pottera... kiedy ujrzał jego łzy.

Poczuł się wtedy tak, jakby coś wbiło mu się boleśnie w żołądek i rozerwało wnętrzności, pozostawiając otwartą, rwącą ranę. Miał wrażenie, że wszystko rozsypuje mu się w palcach i nie pozostało już nic, co dałoby się uratować.

I w tej jednej chwili oddałby wszystko, aby cofnąć te słowa.

Dzwonek był niczym wybawienie. Pozwolił mu pozostać tylko z Potterem i chociaż spróbować... porozmawiać z nim. Ale do Harry'ego nic już nie docierało. Był zamknięty, odległy, żadne słowo, które Severus wypowiedział później, nie trafiło do jego umysłu. I nawet jeżeli Severus miał ochotę potrząsnąć nim, zasłonić mu usta dłonią, by powstrzymać je od wypowiadania słów, które wbijały się w niego niczym sztylety, przycisnąć go do siebie i powiedzieć mu, żeby się zamknął i po prostu posłuchał tego szaleńczego odgłosu, który wydaje jego serce, kiedy jest blisko niego... to nie mógł tego zrobić. To byłoby jak przyznanie się do przegranej. A on był Severusem Snape'em. Nigdy nie przegrywał. Nawet ze sobą.

Po prostu pozwolił mu wstać i pozostawić na ławce swój kamień. Pozwolił mu po raz ostatni spojrzeć w swoje oczy i wypowiedzieć:

- Do widzenia... profesorze Snape.

Pozwolił mu odwrócić się i... odejść.

Ale w momencie, kiedy tylko drzwi zamknęły się za nim i w pomieszczeniu zaległa cisza... nogi samowolnie poniosły Severusa wprost do wyjścia, a dłoń wyciągnęła się ku klamce, pragnąc nacisnąć na nią, otworzyć drzwi szarpnięciem i zatrzymać go.

Ale powstrzymał się. Przez chwilę po prostu stał z ręką na klamce, walcząc ze sobą. I zwyciężył.

Zsunął dłoń z chłodnego metalu i odwrócił się, spoglądając na połyskujący na blacie zielony kamień. Podszedł do ławki i wziął go do ręki, przyglądając mu się ze zmarszczonymi brwiami.

Zranił go. Tak straszliwie go zranił...

Jaki demon skłonił go do wypowiedzenia tych okrutnych słów? To nie tak miało wyglądać. Nie tego chciał. Nie w taki sposób...

W czarnych oczach pojawił się srebrny rozbłysk gniewu.

To nie żaden demon był sprawcą. Tylko głupcy zasłaniali się podobnymi wymówkami, próbując zrzucić z siebie przynajmniej część winy za swe uczynki. To on wypowiedział te słowa. To on go torturował. To on próbował obarczyć go winą za własny, powolny upadek, za uczucia, które w nim wzbudzał, wyżywając się na nim za wszystko, co odczuwał z jego powodu. Za swą własną słabość.

Jeszcze mocniej zacisnął kamień w dłoni.