Już. Po wszystkim.
Kataklizm przeminął, a on wciąż tu stał. Pomimo iż jego wnętrze przypominało rozbite na tysiące odłamków lustro, które jedynie siła woli utrzymywała w całości.
Zdjął rękę z regału i zacisnął dłoń na płonącym pod materiałem szaty Mrocznym Znaku. Dopiero teraz zauważył, że jego palce były zakrwawione, a paznokcie połamane. Nie zwrócił na to jednak uwagi. Podwinął rękaw i spojrzał na rozległe zaczerwienienie wokół wijącego się po skórze Znaku.
Teraz był gotów.
Uniósł głowę i rozejrzał się po pomieszczeniu, a następnie podszedł do jednego z regałów i spomiędzy kilku znajdujących się na nim tomów, wyjął plik kartek, które swego czasu wyrwał z jedynej znajdującej się w Hogwarcie księgi przybliżającej potęgę zaklęcia Legilimens Evocis. Na pierwszej z nich, noszącej numer dwieście pięćdziesiąty trzeci, widniał wyraźny napis: "Legilimens Evocis: Jak sfałszować myśli i zmienić ich znaczenie".
Ułożył je na stole, wyciągnął różdżkę i po chwili kartki już płonęły, zwijając się i zmieniając w czarny popiół. Schował różdżkę z powrotem i jeszcze raz powiódł wzrokiem po pomieszczeniu.
Nie mógł tu zostawić niczego, co mogłoby wskazywać jego prawdziwe intencje.
Wtedy dostrzegł małe, pogniecione czerwone pudełko, leżące na podłodze przed myślodsiewnią. To samo pudełko, które wypadło z dłoni Pottera. Severus podszedł do niego i przez jakiś czas po prostu przyglądał mu się. Wiedział, że nie powinien po nie sięgać. Nie teraz. Nie po tym, co przed chwilą zaszło. Mógłby znaleźć tam coś, co...
Zrobił to jednak. Pomimo ostrzegawczego krzyku w swym umyśle, schylił się i drżącą ręką podniósł je z podłogi. Otworzył. W środku znajdowała się niewielka kartka. Rozwinął ją ostrożnie i czując się jak tonący, który zamiast płynąć do brzegu, z własnej woli pozwala się porwać rozbijającym się o skały falom, zaczął czytać:
Severusie...
Nie umiem ubierać w słowa tego, co czuję, ale chciałbym, żebyś wiedział, że niezależnie od tego, gdzie jestem i co robię, zawsze jesteś w moich myślach, w moim sercu, w każdym moim oddechu.
Nienawidzę za Tobą tęsknić. Kiedy nie ma Cię w pobliżu, czuję się niekompletny. Jakby coś ze mnie wyrwano. Jakby gasło światło.
Pewnie uznasz to za głupie i sentymentalne, ale nie obchodzi mnie to. Jesteś dla mnie wszystkim, czego potrzebuję i wszystkim, dla czego warto żyć. Bez Ciebie nie istnieję. Nie potrafię już istnieć bez Twojego spojrzenia, bez dotyku, nawet bez Twoich złośliwych komentarzy... Merlinie, chyba zwłaszcza bez nich.
I im dłużej nad tym myślę, próbując zrozumieć, co się ze mną dzieje, tym większą mam pewność, że... że zakochałem się w Tobie.
Możesz się śmiać. Możesz uśmiechać się szyderczo. Wiem, że pewnie właśnie to robisz. Ale to jest silniejsze. To coś... potężnego. Nigdy przedtem nie czułem czegoś takiego. I wiem, że gdybyś chciał wyrwać to uczucie, to tylko z sercem. Ponieważ ono zawsze we mnie będzie. Cokolwiek byś nie zrobił.
Zawsze będę.
Twój Harry
Głęboki wdech, który wziął, przypominał ostatni oddech przed śmiertelnym uderzeniem w skały, i Severus utonął w morzu czerwieni, które zamknęło mu się nad głową, pochłaniając wszystko.
***
Mrok Zakazanego Lasu był nieprzenikniony. Za każdym razem, kiedy Severus w niego wstępował, czuł się tak, jakby wstępował w otchłań. I rozciągał się teraz przed nim niczym mroczna kurtyna, za którą mogło znajdować się wszystko.
Odwrócił się i spojrzał na pozostawiony za plecami Hogwart. Cicho sypiący śnieg bezszelestnie zasypywał jego ślady. W oddali widział płonące w niektórych oknach światła. Płonęły również we wschodniej wieży. Wieży Gryffindoru.
Nigdy więcej już go nie zobaczy.
To ostatnie pół roku, które z nim spędził... było jak powiew wolności wśród murów, które przez całe życie były dla niego więzieniem. Przypominało... szczęście. Gdyby Severus wiedział, jak ono smakuje...
Na jego ustach pojawił się pełen goryczy grymas. Niewielki, tlący się resztkami sił blask w jego oczach zgasł całkowicie.
Jakiż się zrobiłeś sentymentalny...
Nie pozostało już nic. Nic oprócz ciemności.
Ale to właśnie ona była jego domeną. Wkroczy w nią z taką samą dumą, z jaką nosił ją przez całe życie. Tylko, że tym razem... już z niej nie wróci.
Ale to przynajmniej jego własny wybór. Nie Czarnego Pana, nie Dumbledore'a, nie jakiegoś przypadkowego ścierwa. Jego. Tylko jego.
Przynajmniej tyle kontroli nad swym życiem mógł zachować...
Oderwał spojrzenie od świateł wieży i powoli odwrócił się w stronę rozciągającego się przed nim mroku.
Już czas.
Przymknął powieki i... aportował się.
***
Już pierwsza klątwa zwaliła go z nóg. Przetoczyła się przez jego ciało niczym chlaśnięcie batem, porażając wszystkie nerwy. Druga była jeszcze gorsza. Nie słyszał niczego, poza własnym krzykiem. Nie dostrzegał niczego, poza rozbłyskującą potwornym bólem ciemnością. Jego rzucane drgawkami ciało trawiła gorączka, jakby żywcem wyrywano z niego wnętrzności i wbijano szpile, które sięgały aż do kości i przebijały je na wylot. Czuł swąd spalonej skóry. Własnej skóry.
Jego umysł skamlał, niezdolny do jakiejkolwiek obrony. Ale Czarny Pan nie próbował go przeszukiwać. Pragnął go po prostu unicestwić. Jego gniew nie znał granic. Kąsał i uderzał, dusił i rozrywał. Skórę, ciało, zmysły. Duszę.
Klątwa za klątwą. Klątwa za klątwą.
Ale Severus ich nie słyszał. Nie widział. Leżał na dnie otchłani, żywcem rozszarpywany przez żyjące w niej stworzenia, i tylko gdzieś u samej góry, daleko poza jego zasięgiem, tam, gdzie powinno istnieć światło... widział coś, co przypominało dwie, lśniące w mroku, zielone iskry.
Aż w końcu nadeszła ciemność.
*
Wynurzenie się z niej przypominało wynurzenie się z oceanu lawy. Wszystko w nim płonęło, szarpało się i pulsowało.
Z trudem uniósł powieki i do ciemności wdarła się odrobina światła. I twarz pochylonego nad nim Czarnego Pana, wykrzywiona nieludzką wściekłością. Jego pozbawione warg usta poruszały się, ale Severus nie słyszał wypowiadanych przez niego słów. Był zbyt zamroczony.
Przymknął ociężałe powieki, nie będąc w stanie utrzymać ich otwartych, i wtedy poczuł rozrywające zmysły chlaśnięcie na policzku, które z powrotem wtrąciło go na dno otchłani wypełnionej jedynie wrzaskiem i agonią. I kolejną klątwą. I kolejną.
I znowu nadeszła ciemność.
*
Mrok wydawał się... chłodny. Lawa zamieniła się w ocean lodu. Wynurzenie się z niego wymagało czasu i ogromnego wysiłku. Ociężałe mięśnie, brak powietrza, ciągłe skurcze. Ale powierzchnia była coraz bliżej. Coraz bliżej.
Najpierw pojawił się zapach. Zapach śniegu. Wiatru. Kory drzew. Dopiero po chwili dołączyło do niego wrażenie wilgoci. I braku czucia.
Powieki wydawały się sklejone. Spróbował je rozdzielić. Udało mu się to dopiero po dłuższej chwili. Pierwszym, co zobaczył, była... biel. Sypka, zimna biel. I wystający spod niej ciemny korzeń.
Wokół panowała aksamitna cisza. Słyszał jedynie swój własny, płytki oddech.
Żył.
Jakim cudem?
Przecież... umierał.
A teraz leżał na ziemi, twarzą do niej, z policzkiem przyciśniętym do śniegu i umysłem tak ciężkim, jakby ktoś nasypał mu do niego kamieni.
Ból odszedł. Całkowicie. Pozostawił po sobie rozszarpane nerwy, wycieńczone mięśnie, zmaltretowane zmysły. Ale odszedł.
Co się wydarzyło?
Wziął głęboki wdech i powoli uniósł głowę, zmuszając osłabione mięśnie do pracy i podpierając się na łokciach.
Gdzie się znajdował?