Выбрать главу

Ginny oderwała się od swoich braci i, łkając głośno, podeszła do siedzącego na ziemi i trzymającego w ramionach bezwładne ciało Hermiony Rona. Osunęła się na kolana obok niego, kładąc mu dłoń na ramieniu.

- Ron, ona...

- Nie dotykaj mnie! - wycharczał, odpychając ją łokciem z taką siłą, że upadła na zamarzającą powoli ziemię, wprost pod nogi Severusa. Podniosła się, ocierając dłonią płynące po twarzy łzy.

Severus rozejrzał się badawczo wokół.

Znajdowali się na otwartym terenie, a całe to przestawienie trwało już zdecydowanie zbyt długo. W każdej chwili któryś z nich mógł dołączyć do swojej przyjaciółki. Zwabione hałasem wilki z pewnością znajdowały się coraz bliżej... A on nie miał zamiaru płacić za ich błędy.

- Powinniście się stąd jak najszybciej ulotnić - powiedział rozkazująco. - Zabierzcie jej ciało i...

- Zabiłeś ją... - Głos, który wydobył się z ust Rona, przypominał zwierzęcy charkot. Severus spojrzał na siedzącego na ziemi chłopaka, wpatrującego się w niego zaczerwienionymi, przekrwionymi oczami, w których płonęło w tej chwili tylko jedno, jedyne uczucie... konsumującą go od środka, zatruwająca umysł nienawiść. - To ty ją zabiłeś, skurwielu! Jesteś po ich stronie!

Dłoń Severusa mocniej zacisnęła się na różdżce, kiedy obserwował, jak chłopak odkłada ciało i podnosi się na drżących nogach. Z jego oczu wyzierało coś, czego nie można nazwać niczym innym, jak... szaleństwem.

*

Otaczała go cisza. I ciemność. I... zimno. Przeszywający, lodowaty chłód, który wydawał się wbijać swoje pazury coraz głębiej i głębiej, rozrywając jego ciało na kawałki i wpuszczając do środka pełzający, wijący się... strach.

Coś twardego przyciskało mu się do boku. Spróbował unieść powieki, ale wydawały się zamarznięte, jakby na jego rzęsach osiadł szron. Dopiero po kilku próbach udało mu się je rozkleić.

Otworzył oczy.

Pierwszym, co zobaczył, była... biała mgła. Poprzecinana nierównymi pęknięciami.

Zamrugał kilka razy, ale nie chciała zniknąć i dopiero wtedy zrozumiał... jego okulary były zaszronione, a jedno szkło całkowicie popękane.

Podniósł wzrok wyżej. W powietrzu... coś się unosiło. Ciemne sylwetki. Krążące nad nim niczym kruki. I w miarę, jak szron znikał pod wpływem ciepłego oddechu, widział ich coraz więcej... i więcej... i więcej...

I jego otulone lodowym kokonem serce przestało na moment bić, kiedy nagle uświadomił sobie, kim są...

To byli Dementorzy.

I wtedy, w jednym, wdzierającym się gwałtownie do płuc oddechu... Harry przypomniał sobie wszystko.

67. Holding my last breath

You know i can't stay long

All i wanted to say was, "I love you and I'm not afraid"

Can you hear me?

Can you feel me in your arms?

Holding my last breath

Safe inside myself*

Były ich setki. Morze falującej czerni. A wśród nich Voldemort, zasysający ciemność wokół siebie niczym czarna dziura.

I czekali na niego.

Strach był paraliżujący. Przypominał lodową powłokę, która pokryła jego ciało gęsią skórką, ścisnęła płuca i zatrzymała bicie serca. Próbował z nim walczyć, ale nie był w stanie się poruszyć, nie potrafił zrobić nawet kroku w ich stronę, ogarnięty panicznym lękiem, którego nic nie potrafiło przezwyciężyć.

Chciał zawrócić. W tej jednej chwili niczego nie pragnął bardziej, niż powrócić do komnat Severusa, zatonąć w jego ramionach i pozwolić mu... to rozwiązać.

Ale wiedział, że nie było już żadnego innego rozwiązania. Na wszystko było zbyt późno.

Przygotowywał się do tej chwili przez całe życie. Wiedział, że w końcu nadejdzie. Wszyscy mu o tym przypominali. Próbował udawać, że ma kontrolę nad swoim życiem. Że nie musi tak być... Ale sam budował dla siebie iluzję. I tym boleśniejsze było powrócenie do rzeczywistości.

To właśnie była jego droga. Wytyczona dla niego od dnia narodzin. Nie było już czasu na wahanie, na odwrót, na zmianę decyzji. Wiedział, że to jedyny sposób, aby Severus przeżył. Aby wszyscy przeżyli...

Z nadludzkim wysiłkiem zrobił pierwszy krok. Jakby jego nogi zapadły się głęboko w ziemię, niczym w grząskie bagno i potrzebował całej siły woli, aby wyciągnąć z niego stopę i postawić ją na ziemi.

A potem... potem wszystko przypominało sen. Jakby wydarzyło się w zupełnie innym życiu. Jakby to nie on schodził ze wzgórza, witany przez coraz głośniej podnoszącą się wrzawę i poruszenie pośród morza ciemnych sylwetek... które rozstępowały się przed nim, usuwając się na boki niczym fale i pozostawiając pośrodku wąskie przejście, na którego końcu czekał... Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.

Kiedy Harry go ujrzał... wiedząc, że pomiędzy nimi nie ma niczego, co mogłoby go przed nim ochronić... uderzenie było tak silne, że zatrzymał się mimowolnie, czując jak jego serce opada aż do stóp. Próbował je podnieść, ale był zbyt sparaliżowany, by to zrobić. Na dodatek blizna piekła go tak bardzo, jakby ktoś przykładał mu do czoła rozżarzony pogrzebacz. Odruchowo przycisnął do niej dłoń, ale wiedział, że ból nie ustąpi, opuścił więc rękę i przez chwilę po prosu stał, wpatrując się w Voldemorta i usiłując odciąć się od wrzasków. I nie drżeć tak bardzo.

Musi... nie może okazać strachu. Tylko ich nim nakarmi. Dokładnie tego po nim oczekują. Że będzie się bał. Że będzie przed nimi pełzał...

Zacisnął pięści. Czuł, jak paznokcie wbijają mu się w skórę, ale ból był otrzeźwiający. Wciąż jeszcze żył. Czuł. Wciąż miał kontrolę nad tym, co się dzieje. Jeszcze go nie dostali...

Ruszył dalej, ignorując unoszące się wokół krzyki. Widział skierowane ku sobie, wykrzywione nienawiścią twarze. Otoczyła go kakofonia wrzasków, ryku i przekleństw. Do jego uszu docierały strzępy gróźb i obietnic tego, co się z nim stanie, kiedy tylko Czarny Pan już z nim skończy i im go odda. Wśród twarzy dostrzegał kilka, które znał. Rodzeństwo Carrow, Dołohow, Yaxley, Greyback...

Próbował iść prosto i nie zwracać na nich uwagi, ale wciąż go popychali i szturchali. Coraz agresywniej. Jakby próbowali go zaszczuć, sprawdzić jego granice. Czuł się jak owca wśród stada zdziczałych, wygłodniałych wilków, które nie mogą się powstrzymać przed kłapaniem zębami, warczeniem i szarpaniem za kostki swojej ofiary.

Wszystko wirowało. Któryś ze Śmierciożerców popchnął go na przeciwległy szereg i Harry poczuł ich dłonie, łapiące go za ubranie i szarpiące z taką siłą, jakby chcieli go wciągnąć pomiędzy siebie i rozszarpać na strzępy gołymi rękami.

Próbował się wyrwać, ale wtedy rzucili go w przeciwną stronę i poczuł czyjeś paznokcie wbijające mu się w skórę na szyi i zadrapujące go.

Szarpnął się z całej siły, aby się uwolnić, a wtedy czyjeś ręce popchnęły go z taką siłą, że poleciał do przodu i z impetem upadł w błoto. W tłumie rozległ się ryk rozbawienia.

Błoto było przyjemnie chłodne. Harry zanurzył w nim palce i na moment zacisnął powieki, próbując uspokoić rozszalałe bicie serca i rwący się oddech. I wtedy zaległa cisza.

Harry podniósł się na kolana i ręce, czując jak ubłocone ubranie lepi mu się do ciała. Wziął głęboki, drżący oddech i otworzył oczy.

Ujrzał zatrzymujące się przed sobą stopy i skraj czarnej szaty. Jego głowa momentalnie się poderwała, a wzrok podążył wyżej, wzdłuż zaciśniętych na różdżce, nieludzko wychudzonych, bladych palców o długich, ostrych szponach i zatrzymał się na gadziej twarzy Voldemorta, wpatrującego się w niego z wyrazem chorej, trudnej do opisania satysfakcji.