Pół, a może i ćwierć pacierza zajęło Zegartowi i jego ludziom dopadnięcie do dworu Hermolausa Dwernickiego. Nikt w domostwie nie spodziewał się napadu. Nikt nie wyszedł na zbliżający się łomot kopyt. Szybko zeskoczyli na ziemię i co tchu popędzili na ganek. Załomotali w drzwi pięściami, nadziakami i rękojeściami szabel z taką siłą, że deski zatrzeszczały, a zawiasy skrzypnęły boleśnie.
– Otwierać! Bo drzwi obalimy!
– A kto tam? – zapytał zalękniony głos.
– Prawo! – zagrzmiał Zegart.
– Pana starosty ludzie!
Zgrzytnęły odsuwane rygle, drzwi otwarły się nieco, a wówczas ujrzeli na progu wystraszonego Szawiłłę z czekanikiem w ręku. Sabaci nie dali mu dojść do słowa. Rzucili się na niego hurmem, wydarli mu broń z ręki, wykręcili ręce za plecami i wywlekli na podwórze.
– Do dworu! – rozkazał Zegart. – Brać Hermolausa i jego ludzi! W łyka wszystkich i na podwórzec!
Sabaci runęli do wnętrza dworku. Zegart nie poszedł za nimi. Czekał na ganku z dobytą szablą, spacerował wte i wewte, uderzając się płazem po skórzanych cholewach podkutych safianowych butów. W przeciwieństwie do niego Iwan Dyba zwany Szczekaczem, woźny Stanisława Stadnickiego, był spokojny i obojętny jak głaz. Po prostu stał, z sarnią torbą przy jednym, a kagańcem i szablą przy drugim boku, i gwizdał cicho melodyjkę zasłyszaną w karczmie w Hoczwi albo w Sanoku. Rozglądał się ciekawie, mrużąc zapadnięte lewe oko. Była to pamiątka po jednym z zajazdów, w trakcie którego kula ugodziła go w skroń, wybijając głęboki dół i wciskając oczodół w głąb czaszki. Dla niego to nie była pierwszyzna, bo w swojej służbie widywał już tyle egzekucji, banicji, rumacji i intromisji, iż zdziwiłoby go chyba tylko, gdyby anioł z ognistym mieczem osłonił skrzydłami Dwernickich.
Załomotały podkute buty, zatupały skórzane postoły sabatów wracających z głębi dworku. Ludzie Stadnickiego prowadzili zalęknionego, trzęsącego się Hermolausa i obitego, krwawiącego z rozbitego łba Beryndę z rękoma skrępowanymi za plecami konopnymi sznurami. Rzucili ich na kolana, na piach i błoto przed gankiem, rozgoniwszy kury i kaczki, odpędziwszy precz ujadające kundle.
Hermolaus szarpnął się w mocarnych ramionach sabatów, wstrząsnął siwą, poranioną głową, zadygotał z gniewu i złości.
– To gwałt, mości panie! – wykrzyknął. – Zajazd na dwór szlachecki! Gardłami za to zapłacicie, psie syny! Poczciwość stracicie ipso iure et facto, o ile ją kiedykolwiek mieliście! Już ja wam pokażę, wy szelmy, kpy, wyrodki narożnicy przemyskiej, jeno mnie z więzów uwolnijcie, psie krwie! Czekajcie, rakarze, niechaj tylko szablę chwycę, to was nauczę, co to gwałt na honorze szlacheckim zadany...
– Milcz, dziadu! – syknął Zegart. – Dawajcie ich tu, a chyżo!
Konni sabaci gnali przez opłotki, poletka i podwórza zalęknionych i wystraszonych Dwernickich, szlochające niewiasty tulące do piersi małe dzieci, pokrwawionych, popędzanych kopniakami i płazami szabel młodzieńców i szlachetków, baby, młode dziewki umykające z piskiem spod nahajów, potykające się, obalane końskimi piersiami. Wkrótce większa część mieszkańców wioski zgromadziła się już pod dworem Hermolausa. Nie było tylko tych, którzy zawczasu uciekli na drugą stronę rzeczki, pochowali się w stogach i na strychach chałup, zataili w lesie i za chruścianymi płotami. Widząc skrępowanego Beryndę i Złotą Czaszę, Dwerniccy chcieli protestować, a może nawet rzuciliby się na prześladowców. Jednak ich zapały ostudziły skutecznie lufy rusznic i pistoletów, dobyte szable w rękach sabatów i czeladników. Zapewne za czasów Prandoty, ojca Konstancji, Dwerniccy wybiliby zajezdników w dwie kwatery, a potem poszli na wieczorną dziękczynną mszę w kaplicy. Zwłaszcza że Zegart nie miał wielu ludzi – ledwie ze cztery dziesiątki. Jednak teraz, po strasznej klęsce, jaka spadła na zaścianek w Multanach, zabrakło odwagi, woli walki, nie starczało szabel i półhaków. Po latach orania roli, doglądania owiec i wołów Dwerniccy wyzbyli się fantazji szlacheckiej, przefujarzyli dumę i własną wolność. I teraz, choć szumieli, wyklinali wrogów, stali przecież jak stado baranów przywiedzione na rzeź.
A kiedy Zegart porwał za pistolet i strzelił ponad głowami zgromadzonych, zapadła cisza; szaraczkowie skulili się odruchowo, jak chłopi na widok srogiego karbowego, przeżegnali, spojrzeli trwożliwie na człowieka w aksamitnym giermaku i kołpaku ozdobionym srebrną szkofią.
– Panie Dyba! – zakomenderował Zegart. – Czyń, waść, swą powinność!
Szczekacz wystąpił przed czeladników i pachołków. Dobył z sarniej torby opieczętowane pismo, choć i tak całą formułę znał na pamięć.
– Czyniąc zadość prawu pospolitemu koronnemu – rzekł mocnym, donośnym głosem nawykłym zarówno do wywoływania banitów i infamisów, jak i do ochrypłego śpiewania pijackich pieśni – wedle dekretu królewskiego ustanawiającego ius caducum na Dwernikach, a na posesorach ich naganę szlachectwa, albowiem nie piszą się oni wcale nobilis czy generosus, lecz są z urodzenia plebeiae conditionis, chamy i chłopi, szlachcie wieczyście poddani, kładę intromisję na tej włości imieniem mości pana Stanisława ze Żmigrodu Stadnickiego, pana na Łańcucie, starosty zygwulskiego! Co urzędowo stwierdzam w obecności asysty – tu wskazał na dwóch panów braci szaraczków, którzy przybyli z nim do dworu, panów Winnickiego i Denisko, którzy zarabiali na przepicie, wysługując się jako asystencja przy doręczaniu pozwów Stadnickiego.
– Słyszeliście, Dwerniccy?! – zakrzyknął Zegart do oniemiałego tłumu. – Macie zasądzony kaduk na Dwerniki! Nieprawnie za szlachtę się podajecie! Wyście nie żadni herbowi ludzie, ale plebeje, chłopi i chamy! Orać wam i siać, gnój wozić, sprzężaj odrabiać, a nie szable nosić!
– Ty skurwy... – zerwał się jeden z szaraczków, lecz nie dokończył zdzielony w zęby kańczugiem.
Dwerniccy jęknęli. W tłumie ozwały się krzyki protestu, wrzaski, połajanki. Dziad Hermolaus zatargał się w rękach sabatów tak mocno jak stary niedźwiedź na łańcuchu, który zwietrzył barć. Sine plamy wystąpiły mu na oblicze, głowa zadygotała tak silnie, iż zdawać by się mogło, że za chwilę porażą go apopleksja i paralusz razem wzięte.
– Łgarstwo! – huknął. – Zaprawdę szczekasz jak pies, kłamliwy potwarco. Jesteśmy szlachtą, jesteśmy wolni ludzie, co w dekretach, w konfirmacjach, w księgach ziemskich zapisano! A to, co wasz pan czyni, Diabeł Łańcucki, to zajazd bezprawny, za który śmiercią będzie pokarany! Klnę się na świętego Szczepana, że nie tylko gardłem za to zapłaci, ale wszystkie basarunki za imparitatis z nawiązkami zwróci! Pójdziemy do sądów, do trybunałów! Zrobimy wywód szlachectwa na sejmiku! I klnę się na mój złoty czerep, na świętego Jana z Dukli, że Stadnickiego puścimy z torbami, choćby go sam Belzebub i wszystkie legiony piekła wspomagały!
– Nie klnij się na Belzebuba, dziadu – rzucił Zegart – bo ci jeszcze żyłka pęknie! I zdejmie Pan Bóg z piedestału pysznego plebeja, co się śrubował na szlachectwo.
– A tyś sam szlachcic, to, tamto, ten, tego, ten?! – zakrzyknął dziadunio. – Cham jesteś z Krzemieniczy, chłopskiej kompleksyjej, gruby plebej. A to ci jeszcze powiem, że twoją mać, Zegart, pan Wapowski chędożył. I ja sam chędożyłem, bo z panami w lada chruście legała, a z chłopami się gziła jakoby klacz na wiosnę!
– Uciszcie tego dziada!
– Stawaj do walki, psi synu! To, tam...
Urwał, gdy sabaci wepchnęli mu w gębę własny kołpak. Złota Czasza postawił oczy w słup, zadygotał, szarpnął się, ale trzymano go mocno. Zegart znowu skierował swoje szare, okrutne oczy na Dwernickich.
– Jest rzeczą wiadomą – powiedział – że będziecie próbować wywodu szlachectwa, że zmowa narodzi się na zaścianku i spróbujecie powołać przekupionych świadków. I dlatego pan starosta zamiarował zająć zawczasu Dwerniki, a do czasu wyroku sądowego ustanowić tu swojego arendarza, który przypilnuje, abyście pilnie wykonywali swoje powinności. Jest to zatem zajęcie z mandatu naszego najjaśniejszego pana, bowiem wedle prawa połowa wioski przypada teraz królowi! A starostą będzie tutaj zacny sługa pana waszego, sławetny a poczciwy Jakub Smoliwąs!