Выбрать главу

– Dokąd, pachołku?! – wydyszał czarny pątnik. – Jeszcze z tobą nie skończyłem.

Zegart szarpnął się wstecz, ale się nie bronił. Rozsądek podpowiadał mu, że gdyby porwał za szablę, skończyłby równie niewesoło jak Ramułt albo pani Łahodowska.

– Jedź do swego pana, kpie – warknął Gedeon. – I powiedz Diabłu Łańcuckiemu, że kompani z Czufut-Kały w pas mu się kłaniają i zdrowie jego w piekle piją!

Gedeon zawrócił konia na gościniec, puścił wodze i z taką siłą klepnął zwierzę po zadzie, że rumak zarżał i puścił się skokiem. Zegart nie odwrócił się już – dołączył do sabatów, a potem za zaściankiem pomknął w stronę traktu wiodącego na Ternkę i Wilkowyję. Za nim rzucili się pozostali jeszcze w wiosce zbrojni, luźna czeladź i pachołkowie.

Smoliwąs jak zwykle miał najmniej szczęścia. Jego sługa umknął, zabierając oba konie, więc włodarz kuśtykał, a właściwie skakał na jednej nodze, wyjąc z bólu i strachu. Konstancja od razu wzięła go na cel, ale po chwili opuściła łuk. Nijak było jej strzelać do kaleki, który i tak wziął sowity basarunek w karczmie kazimierzowskiej w Hoczwi.

– Matyjasku, skurwysynuuuu! – ryczał Smoliwąs za sługą uciekającym wraz z sabatami Stadnickiego i wiodącym za sobą jego konia. – Ja z ciebie siedem skór zedrę, ćwiekami nabiję! Ja ci, bestyjo, małpo, rzyć z korzeniami wyrwę, jajca ci na przetak przerobię! Czekaj, niechże cię jeno dopadnę!

Matyjasek nie słyszał, a jeśli nawet doszły do niego groźby patrona, tedy tym mocniej wbijał ostrogi w boki konia i tym szybciej zmykał gdzie pieprz rośnie, pozostawiając włodarza bez nadziei na ratunek.

Nikt nie ścigał Smoliwąsa. Nie leciały za nim kamienie, a jeśli już, to tylko śmiech i przekleństwa. A jednak chłop spieszył się, raz i drugi wywrócił w piach drogi, zgubił kulę, porzucił sakwę, kołpak, zbył się pasa i sakiewki, zanim wreszcie, jęcząc z bólu, dopadł do zbawczego krzyża na rozstajach dróg za Dwernikami. Ale nie był to jeszcze koniec jego peregrynacji. Bo teraz wyruszył w długą i męczącą drogę śladem Zegarta, Dyby i Matyjaska...

Minęła długa chwila, gdy Gedeon wszedł na podwórze przed dworkiem pana Złotej Czaszy. Szedł powoli, z twarzą ściągniętą z bólu, jak gdyby wciąż doskwierały mu świeże rany, a kiedy stanął twarz w twarz z Dwernickimi, opuścił uzbrojoną rękę, wbił szablę w ziemię i powiódł wzrokiem po obliczach mężczyzn, młodzieńców i niewiast. Szlachta wiwatowała na jego cześć, wszyscy pchali się bliżej, chcąc choć spojrzeć na człowieka, który sam jeden (z niewielką pomocą Konstancji) uratował zaścianek przed Diabłem Łańcuckim. A chociaż uwolniony z więzów Berynda i jego bracia mieli tyle pytań co jezuita dysputujący z luterskim ministrem o prawidłach wiary, ponura, zarośnięta gęba obcego skutecznie zniechęcała ich do dalszych indagacji. Gedeon podszedł najpierw do dworu, wszedł na ganek, ukląkł przed wejściem. Przeżegnał się wolnym, zamaszystym ruchem – po prawosławnemu, z prawa w lewo, a potem pochylił się i ucałował próg. Podniósł się wolno, poszukał wzrokiem Hermolausa Dwernickiego. Podszedł do niego, skłonił się. Wszyscy widzieli, jak z jego oczu spłynęły dwie łzy.

– Stryju Hermolausie – rzekł łamiącym się głosem – albo to nie poznajecie mnie? Jam jest Gedeon Janusz Dwernicki, syn Spytka, którego ojciec, Samuel, był bratem waszmości ojca, pana Mikołaja, a synem waszmościnego dziada, Macieja. Ja u was we dworze stołował, kiedy panna Konstancja dzieckiem w kołysce była. Jam poszedł z waścinym synem Prandotą na Wołoszczyznę bić Turków. I oto po dwudziestu latach wróciłem... do domu...

Hermolaus zadygotał. Wpatrzył się w oblicze Gedeona, złapał rękoma za pokiereszowany siwy łeb i zadrżał.

– Gedeon? Gedeon? Nie... Nie może to być, panie kochanku – wyjąkał. – Tyś jest... Tyś jest...

Hermolaus Dwernicki krzyknął urywanie, porwał się za serce z obliczem skrzywionym bólem.

A potem bez życia zwalił się na ziemię niczym rażony gromem!

* * *

– Wielmożny, uprzejmy i wielce mnie miły mości panie Dydyński!

Stadnicki podniósł się zza suto zastawionego stołu na widok Jacka nad Jackami, szedł ku niemu z rozwartymi szeroko ramionami. Porwał stolnikowica w objęcia, obłapił tak, że Dydyński, choć wcale nie ułomek, aż stęknął w niedźwiedzim uścisku Diabła. Ucałował w oba policzki, poklepał po ramieniu. Potem podał Przecławowi dłoń do pocałowania, odpowiedział skinieniem na jego uniżony ukłon i wskazał miejsce za stołem zastawionym cukrami i marcepanami. Dydyński aż wytrzeszczył oczy, bo stały tam nie tylko kofekty i zwykłe wety, ale też herby, piramidy, cyfry i draganty, to jest całe sceny w kolorach. Był Żyd wyjmujący kiełbasę z kieszeni Mahometa, był hajduk zwodzony przez kurtyzanę, husarze i petyhorcy, sanie, kolasy i karoce. Były też, co trochę mogło dziwić na stole zawziętego kalwina, za jakiego uchodził Stadnicki, sceny wyobrażające tańce czartów i diablików. Przestawały one wszakże dziwić, gdy ktoś przyjrzał się bliżej obliczom czartów i rogatych demonów, albowiem wyobrażały one najzawziętszych wrogów innowierców w Rzeczypospolitej. W cukrze trudno było oczywiście oddać ich rysy twarzy, dla ułatwienia zatem poszczególne figury przybrane w biskupie tiary i kardynalskie kapelusze opatrzono stosownymi podpisami. I tak na stole tańcowali za pan brat z czartami ksiądz Skarga, prymas Bernard Maciejowski, Stanisław Warszewicki i kardynał Hozjusz. Nie figury jednak zwróciły uwagę Dydyńskiego. Za stołem na tureckich dywanach, na kobiercach i makatach pląsały cudne tancerki przystrojone w tureckie stroje, z obliczami zasłoniętymi zawojami z muślinu. Stolnikowic zagapił się na nie tak bardzo, że niemal przestał zważać na Stadnickiego.

– Siadajże z nami do stołu, przyjacielu nasz – rzekł Diabeł Łańcucki, ujmując Dydyńskiego poufale pod rękę, po czym poprowadził go ku ławie wysłanej kobiercami. Wnet służba napełniła puchary i szklenice claretem oraz węgrzynem. Stadnicki przepił do stolnikowica, a stolnikowic do starosty.

– Jakże tam podróż do Łańcuta? – zapytał Stadnicki. – Mów, przyjacielu, śmiało, co wam się w drodze przytrafiło.

– Wpadliśmy w zasadzkę – mruknął Dydyński. – Na jarmarku w Dynowie czekał na nas Trojecki, stolnik przemyski. Tenże sam, który dwie niedziele temu w Tyczynie zjadł ze smakiem pozew, który waszej mości przysłał. Oczywiście nie bez naszej drobnej pomocy.

– Co z braćmi?! Dlaczego nie ma tu reszty Dydyńskich?

– Bracia w szpitalu leżą, obok ludzi pani Łahodowskiej. Mikołaj jest pocięty i poharatany, Stefan ledwie dycha, bo postrzelony. Reszta Dydyńskich, poza mną i Przecławem, u cyrulika się kuruje. A najgorsze, że pachołków nam ubito, trzy konie, dwie kulbaki zagrabili, pistolety, olstra, forgi i czapraki warte po sto złotych polskich! Nadto straciliśmy prochy, nie mówiąc już o uszczerbku na naszej fantazji. Nieprędko znowu, mości starosto, przyjdziemy do sprawy.

– Pachołków, konie, broń i prochy dam i zastąpię – rzekł Stadnicki tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Za uszczerbek na fantazji winem i dziewkami wynagrodzę, za zabitych główszczyzny popłacę, a wszystkie straty zwrócę.

– Dziękuję waszmości z całego serca. Myślę jednak, że nie uczynisz tego na piękne oczy czy z przyrodzonej życzliwości do nas.

– Z życzliwości na pierwszym miejscu. A co do reszty... No cóż, bystre masz oko, panie Jacku, wiesz, że bardzo was cenię. Bo przecie wszyscy, co mi służą, jedna to banda opojów, jeden w drugiego głupcy, kpy, psie syny i zdrajcy. A to się dadzą w klasztorze mnichom obić, a to z zaścianku uciekną przed szaraczkami. Ino na Dydyńskich, na szlachcicach zacnych, mogę polegać. Tylko wy macie jeszcze w żyłach krew herbową.

– Do rzeczy, mości panie Stadnicki. Jakie zadanie masz dla nas?

– Zadanie miałbym dla was wszystkich, ale skoro klęska was sroga spotkała, myślę, że starczy, jeśli ty się go podejmiesz, panie bracie.

Przecław zasiadający po drugiej stronie stołu nadstawił ucha.

– O czyją głowę idzie tym razem?

Stadnicki i Zegart wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Diabeł wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Rzecz jest prosta jak żołądź na końcu kutasa. W Dwernikach w Sanockiem, pod granicą węgierską, ukrywa się pewien szlachetka, który srogo pohańbił moich ludzi, pana Zegarta i mości Ramułta. A panią Łahodowską bez żadnej przyczyny obił w klasztorze Bernardynów w Przeworsku. To łotr i szelma, psi syn. Będzie wisiał, kiedy odstawię go do starosty. Napsuł mi krwi tyle, że chętnie w sklepie pod zamkiem bym go potrzymał. Ten człek zowie się Gedeon Dwernicki.