Wreszcie Gedeon skończył. Wstał wolno, przeżegnał się, odwrócił i stanął naprzeciwko szaraczków zgarbiony, postarzały, straszny.
– Jam Gedeon Janusz Dwernicki – powtórzył. – Nie znacie mnie i nie poznajecie, choć narodziłem się tu, w Dwernikach, a wielu z was pewnie pamiętam po raz ostatni, kiedy byli dziećmi. Albowiem roku od narodzenia pańskiego tysiąc pięćset osiemdziesiątego trzeciego poszedłem ze stryjem moim Prandotą, z braćmi jego i synowcami na wojnę z Turkami, pod Agrę, której sułtan Murad dobywał, aby bić się z pohańcami.
Wszyscy wstrzymali oddech, zamarli. Oczy Dwernickich wpatrzyły się w usta Gedeona. Tymczasem jego ręce zadrżały, zadygotały.
– Nie ma dla was nadziei, bracia! – rzekł łamiącym się głosem. – Ci, z którymi poszedłem na Węgry i Wołoszczyznę, wszyscy już dawno pomarli. Kiedyśmy wojowali w wojskach cesarskich, wysłano nas na podjazd razem z Wołochami. I za ich zdradą wpadliśmy wszyscy w ręce Tatarów. Część z naszych ścięto, część pobrano w niewolę. Nikt jej nie przeżył. Porzućcie tedy, panowie bracia, wszelką nadzieję, bo nigdy już nie ujrzycie swych bliskich. Umarł i Prandota, stryj zacny, zginął na śmierć zarąbany przez janczarów ojciec mój Spytko, umarł Janusz Dwernicki, umarł pan Hoszowski, pociot mój, odeszli z tego świata Samuel i Hwiedko, Jan i Gerwazy, ci wszyscy, których opłakaliście przez lata. I przez lata czekaliście na ich powrót... Wszystko na próżno... Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie. A światłość wiekuista niechaj im świeci.
W kościele wybuchł płacz, krzyki, wrzawa. Łzy ronili wszyscy – płakali nawet Berynda i Kołodrub. Konstancja, która wcisnęła się do kaplicy za plecami braci, upadła na wpół żywa na kolana i ukryła twarz w dłoniach. Żal i boleść rozdzierała ciała i dusze. W świątyni uczyniło się cicho i mroczno, bo słońce ukrywało się już za górami. Tylko stary obraz Matki Boskiej Rudeckiej jaśniał złotawym blaskiem jak jutrzenka nadziei. Płacz i żal pospołu zawładnęły Dwernickimi. A przecież mieszkańcy wioski pochowali swoich bliskich lata temu. Przecież po latach nikt już nie miał złudzeń, iż ojcowie powrócą kiedyś żywi z wyprawy. A jednak mimo wszystko w sercach synów i córek zaginonych tliły się jeszcze jakieś iskierki nadziei. Teraz zostały zagaszone na zawsze.
Wreszcie pierwszy opanował się Berynda. Otarł łzy rękawem siermięgi, przeżegnał się i spojrzał na Gedeona.
– Mów dalej – rzekł ponuro. – Jak zginęli? Czy bardzo cierpieli?
– Kiedy to się stało? – krzyknął ktoś inny.
– Jak? Czemu? Mów! – dopytywały się kolejne, uniesione głosy.
Gedeon uniósł dłonie, by gestem powstrzymać gwar, uciszyć stłoczonych ludzi.
– Tych, którzy wyglądali na chudopachołków, Wołosi pościnali od razu. Mnie zaś i wielu innych, w tym stryja Prandotę, pognali do Krymu, do Gródka, a potem nad Morze Ponckie i zapędzili na galery. Spędziłem na nich więcej jak dwadzieścia lat!
Jednym ruchem podniósł w górę dłonie wielkie jak bochny chleba, a ciężkie jak głazy, odsunął rękawy Włosienicy, a wówczas wszyscy zobaczyli sine ślady na jego przedramionach, okrutne znamiona pozostawione przez kajdany.
– Kiedy nas Tatarzy wzięli w jasyr – ciągnął znacznie cichszym głosem – chcieliśmy się okupić i z nimi traktować. Pewnie byśmy się uwolnili, choć za ruiną naszych bliskich, jednak wezyrem był wówczas Sinan pasza, zawzięty na chrześcijan jak Luter heretyk na Najświętszą Panienkę. Kiedy żołnierze rakuscy wyścinali Turków wziętych do niewoli, zakazał jeńców za złoto wymieniać, jeno wszystkich wysłać na wieczne zatracenie. Poszliśmy tedy, roniąc łzy, z płaczem i narzekaniem, jakoby do piekła. Żaden nasz krewniak nie wyszedł z galer na światło dzienne. Mnie jednego przenieśli po latach do Warny, gdzie po staremu byłem niewolnikiem w młynie prochowym. Ale ja wiedziałem, że wolność już blisko. Wolałem młyny prochowe, straszne, gdzie co drugi niewolnik umierał, niż galerę, na której dniem i nocą wiosłem robić trzeba, a skóra na ciele nie inaczej niż jako u osmalonego wieprza pęka i pot oczy zalewa. Próbowałem zbiec, aż w końcu uśmiechnęła się do mnie fortuna. Po roku mej niedoli w młynie prochowym, a w dwudziestym drugim niewoli u pohańców, udało mi się uciec, choć straciłem natenczas nogę, a wcześniej za nieposłuszeństwo Turcy wypalili mi znamię na czole i oko wykapali pochodniami. Trafiłem na Węgry, a potem do Siedmiogrodu, gdzie się błąkałem bez nadziei na odmianę losu. Stąd pieszo, dziękując Panu Bogu za łaskę, wróciłem do Dwernik jako proszalny dziad, bez delii i żupana, bez złamanego szeląga w kalecie, jeno z kosturem dziadowskim w ręku. Zapadła cisza. Nikt już nie płakał. Wszyscy modlili się i słuchali.
– A wiecie, co było moim puklerzem i ratunkiem przez te wszystkie lata niewoli? Co sprawiło, że kiedy Turcy korbaczami mnie chłostali, klejmo wypalali, oko wyłupywali, skórę żelazem rozpalonym palili, w twarz im się śmiałem i tylko w duszy powtarzałem, że i tak ucieknę? Święta przysięga. Kiedy mój stryj Prandota umierał na galerach, w moich ramionach, kazał mi przysiąc na moją duszę i na Święty Krzyż, że jako najmłodszy wszystko przetrzymam i wrócę do Dwernik, aby bronić zaścianka. Abyście swoich herbów i wiary nie odmienili nigdy na złote talary...
Berynda i Kołodrub drgnęli, słysząc te słowa, zupełnie jak gdyby padły one z ust ich zaginionego ojca...
– Przyszedłem – ciągnął Gedeon – wróciłem, choć wiem, że być może będziecie przeklinać kiedyś dzień, w którym wstąpiłem w wasze progi. Wierzcie mi, wolałbym sczeznąć, niż powiedzieć tę straszną nowinę o naszych bliskich. Ale ktoś w końcu musiał wyznać wam tę smutną i pełną boleści prawdę.
Zamilkł, zgarbił się. Zapadła straszna cisza.
– Wróciłeś między swoich – wyszeptał wreszcie Kołodrub. – Wróciłeś... bracie. Witaj... Witaj w domu. Na Dwernikach.
A potem wybuchł powszechny płacz i krzyki. Dwerniccy rzucili się do krewniaka. Każdy chciał objąć go, ucałować, rzucić się na szyję. Minęła długa chwila, nim znowu zapadła cisza.
– A ja nie mogę w to uwierzyć – rzekł Berynda. – Chryste Miłosierny, święty Janie z Dukli! Coś ty nam zrobił, bracie Gedeonie? Po coś tu przyszedł?!
– A dokąd miałem pójść? Do Moskwy? A może poturczyć się i zostać u pohańców?! Nie musicie przyjmować mnie pod dach. Jeśli chcecie, rzeknijcie tylko słowo i już mnie nie zobaczycie. Jednak jeśli jest w was niewiara co do mojej osoby, tedy mogę przysiąc na Święty Krzyż. Jako przysięgałem stryjowi Prandocie...
– Co ty powiadasz?! – syknął Kołodrub do Beryndy. – Toż to nasz krewniak! Krew z krwi, kość z kości Dwernickich. Chcesz go na gościniec wygnać?
– Nic takiego nie powiedziałem – mruknął Bieniasz. – Ale to, co mówisz... To dla nas klęska!
– Uwierzcie mi, że gorzej jest robić przez dwadzieścia lat na galerze. Albo przez cztery w kieracie u prochowego młyna. Jednak zważywszy na to, co dziś się stało, być może mój powrót okaże się wielce szczęśliwy dla was. Gdyby nie ja, poszlibyście w kuny, w dyby, a potem oralibyście rolę Stadnickiego.
– Jesteśmy ci dozgonnie wdzięczni, mości Gedeonie – rzekł Berynda. – Stała się rzecz straszna. Starosta zygwulski wytacza nam sprawę o naganę szlachectwa. Uzyskał kaduk na Dwerniki, chce nas zmienić w chłopy, zaprzecza przywilejów. Wszystko za sprawą naszej siostry Konstancji, a twej krewnej, która znieważyła pewnego włodarza... Smoliwąsa!
Konstancja drgnęła, gdy Gedeon spojrzał na nią swoim jedynym, krwawym okiem.
– To on z zemsty doniósł Stadnickiemu, że nie zachowały się żadne przywileje ani konfirmacje naszego szlachectwa. Bo, mówiąc prawdę, nie mamy oblat ani pergaminów na obronę. Dlatego nie mamy sił, aby radować się z twego powrotu. Ale wierzaj mi – szczerze cieszymy się, że wróciłeś cało do domu. Witaj nam, krewniaku. I pójdź w me ramiona!
Uścisnęli się mocnym braterskim uściskiem.
– Złe wieści mam dla ciebie – mruknął Kołodrub. – Nie ma u nas nikogo z twej najbliższej familii. Jeśli sam wróciłeś, znaczy to, że twój rodzic oddał życie na wyprawie. A pani matka...