– Matka?! – Gedeon drgnął. – Co z nią?! Mówże!
– Ja tego nie pamiętam, bo mały byłem. Ale dziadunio Hermolaus opowiadał, że kiedy jej mąż i syn zaginęli, od zmysłów odeszła, uciekła z Dwernik i poszła tułać się po świecie, w jakieś nieznane strony.
Gedeon milczał przez chwilę, widać trapiony bólem. Wreszcie pokiwał posiwiałą głową, a potem wyprostował się.
– Módlcie się do Bogurodzicy Rudeckiej, że mnie z niewoli uwolniła. I dziękujcie Panu, że dzisiaj trafiłem do Dwernik. Bowiem zaprawdę wam powiadam, że mię nie uźrzycie, aż gdy przyjdzie czas, kiedy rzeczecie: „Błogosławiony, który przyszedł w imię Pańskie”. Ja wiem, że niektórzy z was nie ufają mi – zerknął na Beryndę – ale teraz oto uczynię coś, co sprawi, że nie będziecie lękać się dłużej Stadnickiego. Chodźcie za mną.
Postąpił ku drzwiom do kaplicy. Szedł szybko i zdecydowanie, więc ruszyli za nim.
Gedeon wyszedł z kościółka, skręcił w lewo i skierował się prosto do starego młyna przy jazie, nad brzegiem małego potoku wpadającego do Wetłyny. Gedeon pchnął rozchwierutane drzwi i wszedł do środka. A potem jednym ruchem wyrwał razem z trybem drewnianą oś przechodzącą przez środek kamienia młyńskiego i odrzucił ją precz. Zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować przeciwko niszczeniu majątku Dwernickich, Gedeon schylił się, chwycił kamień młyński, stęknął i uniósł go nad głową.
Szaraczkowie zamarli. Pątnik zachwiał się, sine żyły wystąpiły na jego czerwone oblicze, pot począł spływać z czoła i włosów. A jednak Gedeon uczynił jeden krok, potem drugi. Aż wreszcie cisnął ogromny głaz wprost pod nogi Beryndy i Kołodruba. Bracia aż jęknęli, odskoczyli, widząc pokaz tak przerażającej siły. Gedeon zaś odwrócił się, wydobył jakieś pokryte kurzem i mąką zawiniątko, które leżało pod kamieniem młyńskim. Szybko rozsznurował rzemień, którym było okręcone, otrzepał z mąki, a potem wyciągnął z niego złożony we czworo papier ozdobiony pieczęcią wielką jak holenderski dukat.
– Patrzcie, ludzie małej wiary! – rzekł tryumfująco. – Oto jest tajemnica, którą przed śmiercią wyjawił mi Prandota. Kiedy wyjeżdżaliśmy na turecką wojnę, tutaj pod kamieniem ukrył konfirmację waszych przywilejów szlacheckich jeszcze z czasów Zygmunta Augusta. Oto jest dokument, którym możecie zaświecić w oczy Diabłu Łańcuckiemu jak psu pochodnią! Oto jest nasza wiktoria i chwała!
Dwerniccy zamarli. A potem gruchnęły wiwaty i krzyki, płacze i wybuchy śmiechu.
Kołodrub pokręcił głową z niedowierzaniem. A Berynda rzucił się w ramiona pątnikowi.
– To tyś teraz nasz brat! – zakrzyknął. – Witaj w domu, mości Gedeonie.
Pątnik nic nie odrzekł. Zmiażdżył Wespazjana w uściskach, poklepał po plecach.
– Oblatujcie ten dokument w grodzie sanockim – mruknął Gedeon. – Przekujcie lemiesze na miecze i trzymajcie straże wokół zaścianka. Tym razem Stadnickiemu nie pójdzie tak łatwo. Bo ja i Bóg jesteśmy z wami!
Rozdział IV
Crimen
Zajazd Stadnickiego ● Fantazja Dydyńskiego ● Ja kaduków nie biorę! ● Zdrada ● Na polu chwały ● Tajemnice Bieszczadu ● Verbum nobile debet esse stabile ● Wymuszona przysięga ● Czarna strzała ● Wojna z Diabłem ● Sejmik w Dwernikach
– Wystawili straże, pilnują się – rzekł Przecław, gdy tylko pozbył się brody i pejsów, odmienił chałat żydowskiego tandeciarza na szlachecki żupan, a kij ze skórką jeża do odganiania psów zamienił na szablę i pas kolczy. – Ale reszta relacji ichmość pana Zegarta niewarta jest funta kłaków. Taka z Dwernik forteca jak z dziupli picza niewieścia.
– A palisady? Blokhauzy, ostróżki są?
– Gdzie tam! To zwykły kurnik.
Dydyński spojrzał pytająco na Zegarta. Sługa Diabła zafrasował się, spuścił głowę.
– Mało wojenny człek jestem – mruknął. – Może mi się jeno zdało... Wiecie dobrze, że na wzroku słabuję.
Dydyński pokiwał głową ze zrozumieniem, bo Zegart łgał jak z nut. Wszyscy wiedzieli, że jego ślepia były równie bystre co u drapieżnego jastrzębia. Powiadano, że sługa łańcucki potrafił nie tylko dojrzeć dukata w cudzej kieszeni z kilku mil, ale również niemal natychmiast obmyślić szybki i skuteczny sposób na jego zagarnięcie.
– Tym niemniej – ciągnął Przecław, dociągając sprzączkę pasa – nie da się wpaść niespodziewanie do wsi konno, bo nawet gdyby przemykać się polami, dostrzegą nas z daleka.
– Widziałeś Gedeona?
– Może jeszcze miałem sprawdzić, która panna to dziewica, a która poćpięga? I tak się na mnie patrzyli jak wilcy na jagnię. Już się bałem, że się czegoś domyślą. Pośrodku wioski, na górce, stoi największe domostwo, prawdziwy Wawel przy tych kurnych chatach. Jeśli gdzie szukać Gedeona, to pewnie tam.
Dydyński namyślał się przez chwilę.
– Podzielimy się na trzy partie – powiedział. – Ty oraz ichmość Zegart weźmiecie hajduków i zakradniecie się od strony lasu. Podejdziecie jak najbliżej chałup, a potem zaatakujecie. Ty, Szatmar – Dydyński spojrzał na ponurego, wąsatego setnika sabatów z Łańcuta – ze swoimi ludźmi uderzycie wzdłuż strumienia. Wetłynka płynie w jarze, więc jeśli zachowacie czujność, nie spostrzegą was. Ja wezmę dworskich semenów, a kiedy usłyszę pierwsze strzały, wpadnę konno do wsi i ruszę prosto na ten największy dwór. Zrozumiano?
Pokiwali głowami bez zbędnych słów. Na zajazd Dydyński wziął z Łańcuta samych najwierniejszych i najpewniejszych ludzi Stadnickiego. Sabatów, hajduków i kozaków, którzy dobywali z Sośnicy Korniakta, bili się jeszcze z Mikołajem Spytkiem Ligęzą o jarmarki w Rzeszowie i na roczkach w Przemyślu. Brali udział w rokoszu sandomierskim, a także we wszystkich zwadach, rankorach tudzież nielegalnych banicjach, rumacjach i intromisjach, które urządzał Stanisław Stadnicki w Ziemi Przemyskiej i Sanockiej.
– Jak tylko w Dwernikach będziecie, zaraz chałupy szturmować. Drzwi toporami rozwalać, do komór wpadać, stogi i szopy przetrząsnąć. Baby i dzieci zostawić w spokoju. Kto by spośród Dwernickich opór stawiał, prać, a dobrze, ale kto by był bezbronny – nie ruszać, bo jak każdy hołota otaksuje sobie byle guza na trzydzieści grzywien, to dobrodzieja naszego, pana łańcuckiego, w ostatniej koszuli ostawimy, kiedy do procesów przyjdzie. Wieś możecie przetrząsnąć, ale dopiero gdy Gedeona znajdziemy. Jeśli kto będzie rabował wcześniej, to daję wam słowo, że takiemu synowi łeb rozwalę i za koniem powłóczę. A potem tak rzyć batogami oćwiczę, że jaja do Krakowa dolecą! Zrozumieliście, szelmy?
Pomruk starczył za odpowiedź. Sabaci i hajducy wiedzieli dobrze, że inna była sprawa z Zegartem, a inna z Dydyńskim. Zegart nie sługiwał wojskowo, a jego słowo znaczyło tyle co dym, stolnikowic zaś nigdy nie darował nikomu niesubordynacji.
– Ruszajcie!
Skoczyli do swoich ludzi – Przecław i Zegart do hajduków, Dydyński do kozaków, a Szatmar do siedmiogrodzkich sabatów. Jacek nad Jackami wskoczył na kulbakę, gwizdnął i na ten znak semeni – rosłe, czerstwe chłopy w zielonkawych samodziałowych żupanach, zbrojni w szable, spisy i samopały – poczęli wsiadać na koń. Stolnikowic odczekał, aż wszyscy zgromadzili się wokół niego, a potem wskazał dróżkę wiodącą na trakt.
Ruszyli ku wiosce z trzech stron, jak wilki z Beskidu podchodzące bezbronną łanię. Po Wetłynce, brnąc po kolana, a czasem i po pas w rwącej wodzie, szli sabaci w kabatach, płóciennych portkach, burkach i rajtrokach. Od strony lasu przemykali się łęgami i zaroślami ledwie widoczni hajducy w brązowawych deliach, bekieszach, ferezjach i kołpakach. Semeni stanęli na skraju boru. Dydyński podniósł rękę w górę. Czekał...
Dwerniccy dali się zaskoczyć. Kiedy dzwon w kościółku rozdzwonił się na trwogę, ludzie Stadnickiego byli już o ćwierć stajania od wioski. Natychmiast poderwali się, wypadli z ukrycia i rzucili biegiem w stronę pierwszych chałup.
– Alt!
Jacek wypuścił konia w skok. Pomknęli gościńcem jak wiatr; łomot końskich kopyt rozbrzmiał głucho, karpy, głazy i przydrożne lipy zostawały w tyle. Jak burza wpadli na rozstaje, skręcili w stronę wioski.