Выбрать главу

– Tak jak każdemu pachołkowi Diabła!

– Ale nie temu!

– To wywołaniec, jak i tamci. A wywołańca zabić nie grzech!

– Ja – w oczach Konstancji zobaczył łzy – ja proszę, błagam, nie czyń tego. To jest sławny pan Dydyński, Jacek nad Jackami, zajezdnik, człek znany z honoru i fantazji. Zmiłuj się, panie Gedeon! Proszę...

– Nie!

– Zrób to dla mnie! Błagam!

Spojrzała na niego tak smutno, że Gedeon zawahał się. Opuścił rusznicę i wsparł się na niej.

– Dobrze, siostrzyczko – mruknął półgębkiem. – Każ zanieść go do dworu. Ale nie waż się opatrywać. Jeszcze z nim nie skończyłem.

* * *

Czarny kruk przysiadł z łopotem skrzydeł na ciele martwego szlachcica. Błyszczące, ruchliwe oczy spoglądały na zakrwawione pole, na trupy ludzi i koni, nad którymi krążyły stada wron i kawek. Ptaki obsiadły zabitych, rozdzierały szponami żółte i karmazynowe delie, przeskakiwały z litych jedwabnych pasów na wilcze, kunie i sobole kołnierze żupanów, wbijały pazury w szuby i aksamitne giermaki. Skradały się po zakrwawionych czamarach, pozłacanych zbrojach, dziobały palce zaciśnięte na rękojeściach szabel i pałaszy, wyrywały strzępy mięsa spomiędzy szlacheckich sygnetów, diamentowych i turkusowych pierścieni. Wydziobywały oczy z głów nakrytych wilczymi czapami i rysimi kołpakami, łamały czaple i strusie pióra, szamotały się między srebrnymi szkofiami i kosztownymi trzęsieniami.

Kruk przefrunął na kolejne ciało. Usiadł na martwej ręce zaciśniętej na rękojeści szabli; jego pazury objęły złoty sygnet ze Śreniawą.

Kruki... Zawsze widywał je wtedy, gdy o włos ocierał się o śmierć, kiedy czuł na ciele lub podgolonym łbie ostrze wrogiej szabli. Nie wiedział, czy była to zapowiedź nadchodzącej śmierci, która już, lada chwila miała porwać go do tańca, czy tylko złe wspomnienie z dzieciństwa. Kiedyś, gdy miał osiem, może dziesięć wiosen, ojciec zabrał go pod szubienicę, aby dobrze się przypatrzył, jak kończyli ci, którzy przesadzili w nadmiarze swawoli, a nie mieli szczęścia urodzić się szlachtą. Nie wiedział, czy był to Wisielnik Horodyski koło Bachlawy, czy też góra szubieniczna na Posadzie Liskiej. Dość, że gdy zatrzymali się obok pohybla, ujrzał kilka kołyszących się na wietrze ciał, które w niczym nie przypominały ludzkich szczątków. I wtedy zobaczył kruki... Czarne ptaszyska obsiadły trupy tak gęsto, że zrazu wydawało mu się, że powieszeni jeszcze żyją i drgają w przedśmiertnych drgawkach.

Zrozumiał swoją pomyłkę, gdy spłoszone przez zbliżających się ludzi ptaki zerwały się do lotu i poszybowały prosto na nich, jak gdyby chciały rzucić się na kolejną ofiarę. Wtedy krzyknął, spadł z konia, wtulił się w wykrot pod korzeniami buka, aż ojciec musiał wyciągać go stamtąd siłą. Od tej pory bał się kruków. Czarne ptaszyska prześladowały go w snach, zawsze pojawiały się wtedy, gdy majaczył w malignie. A teraz znowu gromadziły się wokół niego. Nie wiedział, czy będą w spokoju czekać na jego śmierć, czy też jeszcze za życia rzucą się, aby wydrzeć mu oczy potężnymi dziobami.

Jacek Dydyński umierał. Konał z głową wspartą na nabijanej perłami, szamerowanej złotem kulbace swego rumaka. Leżał między trupami w delii obszytej wilczym futrem, zapinanej na diamentowe guzy. Delia zaś okrywała karmazynowy żupan ze skrzącymi się pętlicami i guzami, w które wprawiono małe, błyszczące diamenty. Na tym przepysznym żupanie zastygała szlachecka krew wypływająca z głębokiej rany na plecach, pod prawą łopatką, między żebrami.

Dydyński czuł, jak życie ucieka zeń powoli, uchodzi z każdą kroplą czerwonej szlacheckiej posoki. Nie mógł wstać, gdyż wówczas krwawił jeszcze bardziej, a straszny ból przeszywał ciało; wtedy zaczynał się krztusić i pluć posoką. Leżał zatem, wpatrując się w las, w mroczne niebo, z którego opadały grube krople dżdżu. Zbielałymi wargami szeptał słowa modlitwy – prośby, które porywał wiatr wiejący od Zborowa.

Ostatnie blaski słońca przebiły się przez ołowiane chmury, padały na zakrwawione pole, na którym legł od kozackich i pohańskich szabel sam kwiat sanockiej szlachty, doborowe towarzystwo z dworów, zamków i zaścianków.

– Panie Dydyński...

Ktoś szedł ku niemu przez zakrwawione pole. Był wielki jak góra, odziany w prostą włosienicę, a w ręku trzymał żebraczy kostur. Na głowie nosił kaptur – dlatego Jacek nie mógł rozpoznać jego twarzy ukrytej w mroku, dostrzegał tylko jedno, błyszczące czerwone oko.

– Panie Dydyński – wyszeptał nieznajomy. – To już koniec.

– Pomocy...

– A cóż dasz mi za swoje życie, bracie?

– Zło... to – wyszeptał Dydyński. – Dukaty, talary... Mój ojciec...

– Aż tak nisko cenisz swój żywot, mości stolnikowicu? Myślisz, że judaszowe srebrniki są warte więcej niż twoja nędzna duszyczka?

– Dam, co tylko chcesz... – jęknął szlachcic.

– Dasz mi. A jakże! Wszystko, o co poproszę, bo tylko ja jestem w stanie uchronić cię od zgonu. Panie Dydyński, oddasz mi część tego, co uratuję. Drobną cząstkę swego życia, kawałek dni, które pozostały ci do śmierci na polu chwały. Chcę, abyś mi służył przez siedem miesięcy, panie Dydyński. To daje dwadzieścia osiem niedziel. Ani dnia więcej, ani dnia mniej...

– Służyć? – Stolnikowic uśmiechnął się boleśnie. – Jakże to tak? Ja, szlachcic, miałbym iść na służbę do was? To chyba na odwrót, bracie – ty zostań moim pachołkiem! Nie stracisz na tym, zaręczam...

Coś upadło tuż obok głowy Dydyńskiego i zabrzęczało metalicznie. Krzyżyk. Mały, żelazny, na łańcuszku, zakończony na dole trupią głową.

– Będzie, jak sobie życzycz, mości panie Dydyński – rzekł mnich. – Pomnij, że uszanuję każdą twą wolę, choćby była to wola głupca, a nie szlachcica. Chcesz – ucałuj krzyż i zaprzysięgnij mi posłuszeństwo w imię Jezusa Chrystusa, Pana Naszego, daj nobile verbum, że będziesz wiernym i oddanym sługą. A jeślić duma ci na to nie pozwala, tedy rzeknij tylko słowo, a wnet się oddalę.

Dydyński zamarł. Krzyż błyszczał w deszczu, był tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę.

– Wynagrodzę cię sowicie – stęknął szlachcic – dam pięćset talarów...

– Czas mija, panie Dydyński. Wbrew temu, co sobie myślisz, nie mam go zbyt dużo.

– Ja też nie...

– Słabniesz, panie bracie – mruknął obojętnie mnich. – Czyż świat nie wiruje ci przed oczyma? Czyż nie tracisz władzy w nogach? Nie czujesz, jak przeszywa cię zimno? Śmierć idzie po ciebie. Pozostaniesz tu, na tym polu. Wilki będą rwać twe ciało, które nie spocznie w trumnie. Żaden malarz nie uczyni twego portretu. Nikt nawet cię nie pochowa, mości panie szlachcic.

Dydyński zadrżał. W rzeczy samej nie czuł nóg. Ogarniał go coraz większy chłód.

– Ja jestem Jacek nad Jackami... stolnikowic sanocki – wyszeptał szlachcic – o moje usługi ubiegają się karmazyni, możni panowie... A ty chcesz, abym został twoim... rękodajnym?

– A więc niechaj któryś z tych posesjonatów cię uratuje. Możemy poczekać na któregoś, jeśli taka twoja wola.

– Kim ty jesteś?

– Tym, którego tropiłeś jak dzikiego zdeba. Oto nadeszła chwila, że zdeb okazał się niedźwiedziem.

Dydyński milczał. Czuł narastający zawrót głowy, z rany chlustała krew.

– Bywaj, panie bracie. – Mnich odwrócił się i ruszył poprzez pole. Dydyński skulił się z bólu. Jęknął, ostatkiem sił chwycił krzyżyk, zacisnął na nim palce, raniąc je do krwi.

– Czekaj! Zgadzam się! Pójdę do ciebie na służbę, jeno ratuj!

Mnich szedł. Oddalał się. Nawet nie odwrócił głowy.

– Ja, urodzony Jacek Dydyński – załkał szlachcic, czując, że spada w otchłań bez dna – stolnikowic sanocki, klnę się na Jezusa Pana Naszego i na rany Jego i daję nobile verbum, że przez siedem miesięcy służyć ci będę szablą i radą... Tak mi dopomóż Bóg...

– Ucałuj krzyż, panie szlachcic. – Mnich zatrzymał się. – Uczyń to na znak pokory i oddania.

Dydyński z wysiłkiem podniósł krzyżyk do ust i ucałował, pozostawiając na nim ślad krwi. Zakaszlał i zakrztusił się posoką; poczuł, że zaraz omdleje. Ciemniało mu w oczach – zewsząd napływały ku niemu szepty i głosy, słyszał znowu krzyki i rżenie koni, brzęk szabel, huk wystrzałów. A potem usłyszał klekot kości, łoskot kopyt i chrapanie wierzchowca, na którym zbliżała się doń sama śmierć.