Выбрать главу

– Można już?! – wydyszał Samuel zgięty przy rusznicy, spocony, dygocący...

– Czekaaaać...

Napastnicy byli tuż-tuż! Sto kroków jeszcze dzieliło ich od zabudowań! Jeszcze osiemdziesiąt! Dydyński widział już prawie ich oblicza, rozpalone twarze, wąsiska, pióra u kołpaków...

I właśnie wtedy pociągnął za spust.

Rusznice, arkebuzy i pistolety Dwernickich wypaliły prawie jednocześnie, z chałup i chat, zza parkanów, płotów i kobylic. Zawtórowały im zaraz guldynki, półhaki i ptaszniczki. Ołów i siekańce spadły ze świstem na szeregi atakujących, ścięły ich w jednej chwili, wstrzymały w biegu, położyły mostem. W chmurze prochowego dymu, kurzu i pyłu ozwały się jęki, wrzaski i przedśmiertne rzężenia.

– Dobrze! – zakomenderował pobladły nieco Dydyński. – Nabijać!

Nie zdążyli odpowiedzieć drugą salwą. Zanim podano im broń, nim przyłożyli kolby do ramienia, z dymów i prochowych oparów wypadli pierwsi napastnicy z szablami. Strzały zagrzechotały wokół chałup; niemal natychmiast odpowiedziały im rusznice ludzi Diabła. A potem pierwsi sabaci dopadli do bramy, załomotali siekierami i czekanami. Grube tarcice i bale zatrzęsły się od uderzeń.

Dydyński wypalił z pistoletu przez wąską strzelnicę. Biegnący na wprost napastnik zwalił się na twarz, potoczył po brunatnym polu, zadygotał, gdy uchodziły z niego ostatki życia. Jacek nad Jackami obrócił się i zerknął przez przerwę między chatami – zobaczył, że szturmowała ich tylko część napastników – piesi i konni sabaci, a także nadworna chorągiew Stadnickiego. Hajducy i semeni przemykali się bokami, okrążali Dwerniki z dwóch stron, szukając przejścia w obwałowaniach. Jacek miał nadzieję, że w okolicy kościółka spotka ich godne przyjęcie.

A potem coś ciężkiego uderzyło we wrota. Raz, drugi, trzeci. Okuty żelazem łeb tarana roztrzaskał deski, przebił się na wylot. Szawiłła wypalił przez dziurę z rusznicy, po nim dali ognia Samuel i Pełczak. Odpowiedziały im strzały z drugiej strony parkanu. Kule gwizdnęły im koło uszu, wyszczerbiły drewniane krawędzie strzelnic.

– Cofać się! – zakomenderował Dydyński. – Od bramy! Do wozu!

Skoczyli w tył, aby znaleźć się jak najdalej od wrót rozrąbywanych toporami, pchanych i wyważanych z zawiasów. Stolnikowic spodziewał się, że zaraz rozpocznie się tu mały czyściec, a przecież on sam nie chciał pozbawić się okazji do urządzenia prawdziwego piekła. Dlatego dopadł do wozu ustawionego w poprzek traktu prowadzącego przez wieś. Samuel, Pełczak, Szawiłła i pozostali skupieni przy nim Dwerniccy przycupnęli za kolasą, porwali za ładunki i rogi z prochem, zaczęli pośpiesznie nabijać broń. Po bokach huczały rusznice i strzelby, gdy ukryci w chatach i za parkanami Dwerniccy razili atakującego przeciwnika, posyłając kule niemal wprost między oczy następujących na nich hajduków i sabatów.

Brama zadrżała, zachwiała się. Dydyński podziwiał ciesielską zręczność Kołodruba – potężne wrota wytrzymały dłużej, niż sądził, i dały im sposobność do bezpiecznego wycofania się na tylną pozycję. Stolnikowic wykręcił tlący się lont z arkebuza. Czekał...

Taran z trzaskiem przebił dębowe deski, rozwalił belkę ryglującą wrota. Drzwi wygięły się, ustąpiły, a potem padły pchane mocarnymi ramionami. Majestatycznie przechyliły się wyrwane z zawiasów, rąbnęły o ziemię z łoskotem, wzniecając chmurę kurzu. Za nimi zamajaczyły sylwetki sabatów przybranych w giermaki, żupice, kapuzy i derki. Wrzask radości wydarł się z piersi zdobywców. Pokonali już główną przeszkodę na drodze do wsi. Przed nimi był błotnisty trakt prowadzący do głównego dworu i kościółka. Stała na nim pojedyncza kolasa nakryta płótnem, przy niej zaś samotny szlachcic, którego imię budziło respekt i trwogę na całej Rusi Czerwonej.

Widok Dydyńskiego nie wstrzymał napastników. Sabaci rzucili się z szablami między opłotkami, popędzili wprost na stolnikowica i garść jego pachołków, przepychając się, tłocząc, przewracając.

Dydyński nie przejął się przewagą wrogów. Jednym ruchem ściągnął płótno z wozu, odsłaniając rząd spiżowych luf. Przyłożył lont do pierwszego zapału, a potem skulił się, oczekując na krwawy spektakl.

Sabaci zawyli. Tyle tylko mogli jeszcze uczynić. Organki wypaliły im wprost w twarze, kolejno plując ogniem z sześciu luf. Pierwsza kula wpadła z piekielnym impetem prosto pod nogi atakujących, wyrzucając żołdaków w górę, rozrywając ciała na części, śląc bryzgi krwi aż na kalenicę pobliskiej chałupy Pełczaka, którą to kalenicę pan Walenty Dwernicki wzmacniał jeszcze cztery dni wcześniej. Druga zmiotła, zmasakrowała na krwawe strzępy biegnących w tylnych szeregach wrogów, trzecia uderzyła w róg bramy, zrykoszetowała od podwaliny, przemknęła jak anioł zagłady przez stłoczonych, wyjących ze strachu napastników i w końcu upadła na polu, wzbijając ogromny słup kurzu i pyłu. Czwarta i piąta przemknęły, ścinając ludzi jak kosa śmierci, ostatnia świsnęła, przelatując nad głowami atakujących, ścięła drzewce sztandaru z krzyżem, uderzyła w końską i ludzką ciżbę, zwalając z nóg zbrojnych niczym szmaciane kukły.

Sabaci zawyli głosem, który w niczym nie przypominał zwycięskich okrzyków po zdobyciu bramy. Widząc, co stało się z ich towarzyszami, rozpierzchli się z podwiniętymi ogonami jak dworskie kundle, czmychnęli w dwie strony, próbując znaleźć schronienie pod drewnianymi parkanami, skąd strzelano do nich, cięto szablami i kiścieniami, bito drągami, kłuto spisami jak jadowite robactwo.

Kopyta końskie załomotały na trakcie przed zaściankiem. Widząc, co dzieje się przy bramie, Michał Rożniatowski, porucznik nadwornej chorągwi łańcuckiej, dał znak buławą i jeźdźcy ruszyli skokiem, aby dopaść organek, zanim Dwerniccy zdołają nabić je ponownie. Aby wysiec obrońców, pomścić krwawo rzeź sabatów, spaść na swych wrogów jak pancerna lawina kopyt, szabel i pałaszy...

Dydyński widział konnych otwierających usta do krzyku, wpadających do rozwalonej, płonącej bramy, pędzących po zakrwawionych trupach. Nie poruszył się, stał bez osłony przy wozie, nie podniósł nawet szabli; śmiało spojrzał prosto w oczy szarżującym.

Gdyby był czas, być może tamci wstrzymaliby konie, uniknęli zagłady!

Ale czasu już nie było...

Pancerni jeźdźcy pędzili niczym żelazny huragan, mknęli jak burza, tratując ciała poległych. I ledwie minęli ostatnie zakrwawione trupy, piekielna otchłań otwarła się pod kopytami, gdy z trzaskiem i chrzęstem zawaliły się pokrywy wilczych dołów, odsłaniając zaostrzone, sterczące pale szczerzące się niczym kły śmierci.

Wierzgające wierzchowce zwaliły się do dołów z kwikiem, z rżeniem, łamiąc nogi, nabijając się na kołki i ostrza. W jednej chwili przestrzeń przed wozem zmieniła się w kłębowisko koni i ludzi, a tryumfalny wrzask ludzi Diabła przeszedł w ryk przerażenia, w śmiertelne wrzaski i jęki umierających.

A potem otwarły się na oścież drzwi chaty Pełczaka, rozwarły wrota starego lamusa z drugiej strony traktu. Wypadli z nich obrońcy prowadzeni przez Beryndę i Kołodruba, zbrojni w szable, kosy i kiścienie, w rohatyny i sulice, drągi i zwykłe kłonice. Jak burza spadli na zaskoczonych konnych, siekąc ich bez litości, rozwalając żebra i czaszki, dobijając ranne wierzchowce. Ryk mordowanych, umierających, tłuczonych kiścieniami, ciętych strasznymi bojowymi kosami, przygniatanych przez szalejące rumaki i tratowanych kopytami zabrzmiał w bitewnym zgiełku jak akord wieńczący dzieło. Wystarczyła chwila i było po wszystkim; jeźdźcy zostali wybici, wysieczeni, ci, którzy nie wpadli w zasadzkę, cofnęli się od bramy, pierzchnęli za sabatami; ci zaś, którzy okazali dość odwagi, aby wytrwać, cofnęli się przed kosami i spisami Dwernickich.

– Pod dwór! Cofać się! – Dydyński stojący na wozie z organkami na tle dymów i ognia, spowity mgłami prochowych oparów wyglądał jak pradawny Mars, gdyby, rzecz jasna, bóg wojny wdział kiedykolwiek polski żupan i podgalał łeb na rycerski sposób. Jego wzrok przebił się przez bitewny zamęt, widział jak na dłoni to, co działo się na polu chwały. Sabaci, którzy zdołali ochłonąć ze strachu i paniki, wracali znowu na pole walki ponaglani przez setników kolbami pistoletów, płazowani szablami. Również część semenów usiłujących bezskutecznie przedrzeć się przez zasieki i częstokoły koło kościoła przybywała wesprzeć atakujących przy bramie.