Mikołaj pochylił się w łęku, porwał Dydyńskiego w niedźwiedzie uściski, poklepał po bratersku po plecach, omal nie zgniatając przy tym żeber.
– Ty szelmo! – zakrzyknął. – Gdzieś się wybrał?! Na wojnę ze Stadnickim? Bez nas?!
– Przecież Diabłowi służyliście!
– I rzuciliśmy służbę w diabły! Kiedyśmy się dowiedzieli, że starosta zaścianek chciał schłopić, że na ciebie parol zagiął, rzekliśmy mu: „Pocałuj psa w rzyć, panie Stadnicki!” I jeszcześmy mu konie zagarnęli! Patrzajcie, jakie zacne husarskie i natolijczyki, jakie podjezdki śmigłe pod pocztowymi!
– A Przecław?!
Mikołaj popatrzył w ziemię.
– Ostał na służbie. On, bracie, zawsze miał do ciebie rankor, zazdrościł ci sławy i powodzenia. Pies drapał Przecława. Co to, my nie Dydyńscy bez niego?
Jacek zmarkotniał. Ból w plecach odżył na nowo. Może to odezwała się rana po kuli, a może tylko niemiłe wspomnienie?
Dwerniccy wracali bezładnymi gromadami – pocięci, pokrwawieni, ale z błyskiem w oku, krzyczący i wiwatujący. Gedeon podszedł do Dydyńskiego. Miał zakrwawiony łeb, zmęczone, przekrwione oczy, śmierdział dymem i siarką. Położył rękę na ramieniu szlachcica.
– Mości panie Dydyński – rzekł – dziękuję. Po prostu dziękuję, żeś nie zapomniał... O danym słowie.
Rana w plecach stolnikowica zapulsowała bólem jeszcze mocniej.
– Waszmość pozwól, oto moi bracia. – Wskazał Dydyńskich. – Mości panowie, poznajcie Gedeona Dwernickiego, który uratował mi życie. A w zamian za to ofiarowałem mu szablę.
Bracia pokłonili się, uchylili czapek i kołpaków.
– To wielki dzień dla nas – mruknął Gedeon. – I dla waszmościów. Dziękuję za pomoc. A teraz chodźmy znieść rannych i zabitych.
Dydyński pokiwał głową.
– Stryj Hermolaus skonał. Nie wytrzymał starowina bitwy. Nie dożył naszej wiktorii. Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie. I światłość wiekuista niechaj mu świeci. A teraz do roboty! Nie będziemy tu sterczeć. Sabaci mogą wrócić!
* * *
Pobici sabaci i hajducy już nie wrócili. Ani tego samego dnia, ani następnego. Na próżno Dwerniccy wystawiali straże, wzmacniali parkany i zasieki, wysyłali na wszystkie strony konne czaty. Minął w końcu jeden tydzień i drugi, przeminęło Święto Łukasza Ewangelisty i nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Wyglądało na to, że pokonany Stadnicki zaległ w swym łańcuckim Piekle, liżąc rany, i na razie nie dawał zaściankowi okazji do wojny.
Dała je jednak Konstancja.
Oczywiście nie zaściankowi, lecz stolnikowicowi sanockiemu.
Pierwsze pojawiły się równo w dwa tygodnie po pogrzebie zabitych tudzież po obwiedzeniu ciał sabatów i hajduków w sanockim grodzie. Nie obeszło się rzecz jasna, bez wpisania do ksiąg grodzkich kolejnej protestacji i przygotowania pozwu dla Diabła. Sterta papierów rosła w urzędzie grodzkim niemal z tygodnia na tydzień, cóż jednak z tego, skoro nie miał kto nosić pozwów. Woźny grodzki wypuszczony za okupem z loszku w Łańcucie kurował się od miesiąca z blizn, pręg po kijach i sińców, a na zastępstwo jakoś nie było ochotników. Wszystkim było bowiem doskonale wiadomo, że Diabeł Łańcucki srogo bijał urzędników wysyłanych doń z napastliwymi pismami. Zresztą gdyby nawet zaczęły się procesy, Stadnicki i tak kpił sobie zawsze z sądów i trybunałów; nie stawiał się nie tylko na indukta i repliki, ale nie fatygował nawet na dylacje i akcesoria. Siła była wystarczającym prawem dla niego, a o resztę zupełnie nie dbał.
Wszystko zaczęło się w dniu, w którym Jacek nad Jackami wybrał się na nadrzeczne łuhy, aby przejeździć konia, zranionego zresztą w czasie dawnej zwady na jarmarku w Dynowie. Konstancja zaś, która pojechała za nim na swym wronym koniku, najpierw dwa razy zajechała mu drogę, potem niby przypadkiem wyrżnęła nahajem w zad jego wierzchowca i uciekła, w końcu omal nie wpadła na Jacka i prawie zrzuciła go z kulbaki, gdy spłoszony Werchaty stanął dęba.
Dydyński nie wiedział, jak się zachować, zwłaszcza po rekuzie, którą dostał na zaścianku, w stajni w czasie bitwy. Z początku puszczał mimo uszu zaczepki i tatarskie zaloty panny; wreszcie, kiedy kilkakrotnie przemknęła skokiem obok niego, zniecierpliwiony rzucił się w pogoń i bez trudu dopadł Dwernicką, niemal w pół drogi do Ciasnej. Tam, w zagajniku z gęstych buków, wyciągnął ją z jarczaka, zmiażdżył w uścisku i wycisnął na wargach drugi już pocałunek.
Konstancja wyrwała mu się i znowu uciekła, gonił ją więc wytrwale, ale z tryumfem i przekonany, iż jego starania zaczynają odnosić skutek. Wszak nawet kropla drąży skałę, choć miną wieki, nim zdoła utorować łożysko dla podziemnej rzeki.
Od tego czasu spotykali się prawie codziennie, aby urządzać dzikie galopady po okolicznych polach, górach i dolinach. Jesień roku Pańskiego 1607 była piękna, ciepła i pogodna. Choć dochodził już koniec października, każdego ranka złote słońce wzbijało się nad sine mgły zalegające w dolinach Bieszczadu, wschodziło na niebie błękitnym, czystym i niepokalanym jak łza uroniona przez dziewicę nad grobem Chrystusa. Wstając, oświetlało krainę dziką, tajemniczą, niebezpieczną, a przez to jeszcze bardziej piękną, pełną nieopisanego uroku nawet dla kogoś, kto przez całe życie przywiązywał wagę jedynie do wojaczki, konia, szabli i zbroi. Panna Dwernicka znała tu każdy kąt, każdy głaz, buk, sosnę i strumień. Każdego ranka jeździli zatem po skalistych brzegach Wetłyny, przeprawiając się przez kamienne osypiska, progi oraz badunie Sinych Wirów i Zawoju. Ścigali się wąskimi leśnymi duktami prowadzącymi do wiosek zagubionych pod rozłożystymi ramionami Bieszczadu, gdzie między diłami Dwernika, Smereka, Halicza i Krzemienia szumiały tajemniczo srebrzyste smużki wezbranych górskich potoków – Hulskiego, Caryńskiego, Mucznego i Dwernika. Byli w Żubraczym pod Hyrlatą, położonym w tak dzikim wertepie i między tak ogromnymi borami, że aż trudno było uwierzyć, że znalazł się ktoś, kto obrał sobie ten przysiółek na zamieszkanie. A jednak nie tak daleko od wioski przez ten dziki matecznik przebijały się liczne karawany kupieckie dążące na Węgry i do Małej Polski starym, wyjeżdżonym traktem ciągnącym się od Roztok na granicy aż po Baligród, Lisko i Sanok. I tutaj, zda się, przebiegała granica świata, bo zaraz za Baligrodem wjeżdżało się jak w czarne gardło. Droga i rzeka były jednym i tym samym, a z jednej i z drugiej strony strumienia wznosiły się czarne ściany jodeł i smreków. Jeździli też na Werhowynę, w najwyższej części Bieszczadu, gdzie ludzie zamieszkujący wioski i przysiółki byli równie zdziczali jak pradawna puszcza okrywająca szczyty i doliny. W górskich ostępach, w wioskach i przysiółkach ukrytych w wiekowych borach, gnieździł się hardy lud skory do zwady i pomsty. Tutaj, jak gdyby Ziemia Sanocka była małymi Dzikimi Polami, uciekali wszelacy hultaje, swawolnicy, wywołańcy i banici, a pod osłoną leśnych gąszczy przemykali beskidnicy z polskiej strony gór i tołhaje z węgierskiej. Chłopi ze Sturzycy, Polany, Ruskiego i Rosochów chadzali własnymi ścieżkami, z których te najbardziej kręte wiodły ich ku zbójeckiej sławie, dostatkowi i bogactwu, lecz znacznie częściej ku konopnemu strykowi kołyszącemu się na dębowej poprzeczce szubienicy. Tędy właśnie, przez nieoznakowane drogi i trakty, przekradali się na północną stronę gór tołhaje, sabaci i opryszki zbierający się w Bystrej, Lutni, Wołosiance, Zahorbiu, Sławnie, Użoku po drugiej stronie granicy, bo wszystkie z tych wiosek były zbójeckimi gniazdami. Tu urządzali swoje chadzki i wyprawy watahowie wołoscy, którym niestraszne były napady na szlacheckie dwory i największe nawet miasta. Po tej stronie gór ucztował kiedyś na kamiennym stole straszny Istvan, którego chłopi ze Stuposian zabili okrutnie na polanie Stuposiewskie i tam pogrzebali razem z braćmi we wspólnej mogile. Tutaj, na pograniczu Beskidu i Bieszczadu, zbójował Lewek Hostowicz, który zdradzony i wydany w ręce kata w karczmie w Komączy zawisł w Sanoku na pohyblu na strawę dla kruków i wron. Jego zbójnicką sławę podjął potem Marko Hatala, co przez lata wywijał się pachołkom starościńskim i harnikom. Aż wreszcie noga powinęła mu się w Lipnicy, skąd krótka już tylko czekała go droga – do Sanoka i na szubienicę, choć znajdywali się i tacy, co twierdzili, iż obwieszono go na Wisielniku Horodyskim pod Hoczwią.