Выбрать главу

Byli i po Hatali kolejni beskidnicy, łotry, watahowie – Karlik Ichnat z Radwani, Hryć z Wyłagu. A kiedy na mękach pokończyli życie, nastali po nich Łapszun i pnący się w górę w zbójckiej hierarchii Ihnat Wysoczan. Ci wszyscy mieli swoje kryjówki w Beskidzie, Bieszczadzie, w górach przemyskich i Samborskich. Tam, gdzie w bezludnych ustroniach, wśród górskich berd, w zarębach, skrytych, zapadłych i niedostępnych, wśród borów i wertepów siedzieli na czerszlach i poharach, w chałupach, grotach i ostępach dzicy i złowieszczy chłopi, przyzwyczajeni jak wilki do boju i walki. Z nich właśnie, a także z drobnej cząstkowej szlachty, z ludzi niebędących ani niczyimi poddanymi, ani wolnymi, z tych pół opryszków, pół chłopów, z wójtów strwiążkich nieodrabiających żadnych powinności, z kniaziów, krajników, łanników i wolników brali się najzawziętsi beskidnicy i hultaje.

Ale i tak znacznie groźniejsi byli od nich szlachetnie urodzeni rozbójnicy i swawolnicy, będący de nomine herbowymi Polakami i Rusinami, a w duszy brygantami i raubritterami na niemiecką modłę. Z sąsiadów Dwernickich słynęli z tego panowie Rosińscy z Teleśnicy Oszwarowej zwanej także Fedorową po drugiej stronie Sanu, sławni z zabijania szlachty, którą gościli we dworze. Tak trzy miesiące temu uczynili z Kroguleckim, odrąbawszy mu głowę w czasie uczty. Gedeon i Dydyński pełni byli obaw co do ich intencji, gdyż Rosińscy słynęli jako najzawziętsi poplecznicy i klienci Diabła Łańcuckiego, u którego od lat znajdywali ochronę i protekcję przed wieżą i starostą. W dalszych stronach żyli z rozbojów bracia Białoskórscy, synowie burgrabiego na Wysokim Zamku lwowskim, a także pomniejsi zbóje, jak: Żebrowski, Górski, Pamiętowski z zawziętą kompaniją wisielców urwanych przedwcześnie od powroza, a pochodzących z Łyskowic i Lachowic. Ten ostatni napadał często dwory i wioski, udając Tatarów. Dalej szła pomniejsza szlachta zaściankowa i zagrodowa – Sękowscy, Kadłubiccy, Dąbscy, Żurakowscy. A także Paweł Zaklika z Gwoźnicy i Konstanty Komarnicki grasujący od czasu do czasu w górach Samborskich, zaprzysięgły wróg księcia Janusza Ostrogskiego.

Lecz teraz była już jesień. Góry opustoszały, jedynie woły i owce pasły się jeszcze na połoninach. Hultaje kryli się po dziuplach i matecznikach, a zbrojni panowie przepijali łupy i zapasy po dworach. Nikt i nic nie przeszkadzało zatem Konstancji i stolnikowicowi w ich wyprawach.

Gdyby ktokolwiek zapytał wówczas Jacka Dydyńskiego, czy trzymając w ramionach pannę Konstancję na Berdzie Falowej, przesiadując z nią w dzikich ostępach nad Solanką i Wetłyną, przemierzając pradawne bory Chryszczatej, liczy na coś więcej niźli tylko przelotną miłostkę, z pewnością potrząsnąłby przecząco głową. Wszak jemu, Jackowi Dydyńskiemu, nie wypadało brać sobie za żonę panny ze zubożałego rodu szlacheckiego, za którą w posagu mógłby dostać dwie beczki dziegciu i wiadro pokrzyw zebranych z ugoru przy Solance. Wprawdzie Dydyńscy nie należeli do wielkich posesjonatów, a Niewistka i Dydnia miały przejść po śmierci ich ojca w ręce sześciu braci, jednak Jacek nad Jackami był przecież dobrze znany w całym Sanockiem. Bijąc się ze Szwedami pod panem Chodkiewiczem i rozwalając w czasie zajazdów podgolone łby panów braci, nabrał tyle łupów, iż śmiało mógł startować w konkury do posażnych panien, córek miejscowych starostów czy dygnitarzy koronnych. Po drugie zaś Dydyński był zawodowym żołnierzem, towarzyszem chorągwi hetmańskiej, a choć porzucił służbę po konfederacji brzeskiej, miał zamiar znowu wrócić do szeregów. Nie był więc skłonny do sentymentów i mówiąc krótko – miał względem Konstancji jasny cel – chciał sprawdzić, czy prawdą jest, że każda białogłowa tak jak ryba smak swój nosi w środku. I czy smak ów u panny Konstancji jest może słodszy niźli u Jadwisi, najdroższej i najkraśniejszej ladacznicy z górnego przedmieścia w Łańcucie. Tudzież czy można w ogóle porównywać go ze smakiem pewnej dwórki pana Krzysztofa Zbaraskiego, z którą to niewiastą spędził Dydyński wiele upojnych chwil na podkrakowskim Kazimierzu. Mówiąc zaś wzniosłymi słowy – pan Dydyński był jak polski hetman, który chcąc utrzymać w ordynku swe nieopłacone, spragnione łupów i powstające do konfederacji wojsko, musi jak najszybciej wydać walną bitwę koronnemu nieprzyjacielowi, bodaj nawet był to lichy hospodar wołoski albo chorągiewka zbójeckich Wołochów, i pobić go ku swej chwale i sławie.

– Dziwny człek z tego Gedeona – powiedziała Konstancja, kiedy jednego z ostatnich październikowych dni wracali do Dwernik doliną Solanki.

– Uratował mi życie, a wam wolność – mruknął Dydyński. – Dzięki niemu obroniliście się przed Stadnickim za pierwszym razem. Aż nie chce się wierzyć, że przetrzymał tyle lat niewoli. Czy ty pamiętasz go z czasów, gdy wyruszał na wyprawę do Wołoch?

– Byłam wtedy dziecięciem w kołysce. Berynda zapamiętał go lepiej, ale Gedeon był dużo młodszy. Teraz, kiedy po latach wrócił przemieniony w Belialia, niemal nie przypomina nikogo z nas.

– Po dwudziestu latach na galerach każdy będzie wyglądał jak Szejtan albo zostaną z niego tylko kości na dnie morza.

– Czy ty wiesz, że Gedeon ma diabelskie pismo? Arkusz pokryty czarcimi zawijasami, znakami piekielnymi!

– Gdzieś to widziała?

– U niego w sakwie – szepnęła, nie wiedząc, czy dobrze robi, dzieląc się z Dydyńskim swoim sekretem.

– Jak wyglądało to pismo?

– Żebym ja była worożychą, tobym je odczytała. A tak... Tam były... Kiedy wstydzę się powiedzieć.

– Mów, mów, duszo moja. Nie powiem tego nawet księdzu.

– Tam były zawijasy, dziwne, diabelskie ogony albo za przeproszeniem, kutasy. Jak na jakim cyrografie. – Konstancja przeżegnała się nabożnie.

– To pewnie nie cyrograf – pokręcił głową Dydyński – ale pismo w tureckim języku. Pohańcy takie zawijasy na papierze kładą, jakby im Pan Bóg, z przeproszeniem, języki poplątał. Nieraz widziałem tureckie emiry, ceduły, glejty i listy. Nie dziwi mnie coś takiego u człowieka, który wrócił z krajów sułtana.

Konstancja westchnęła z ulgą. Popędziła Werchatego ostrogami...

W bramie do Dwernik stał Gedeon. Kiedy podjechali bliżej, Dydyński poczuł mrowienie na karku. Ogromny szlachcic wpatrywał się zmrużonym ślepiem w Konstancję, a jego oblicze było zacięte i gniewne. Czyżby miał za złe dziewczynie, że po raz kolejny wybrała się na przejażdżkę ze stolnikowicem.

– Gdzie wy się podziewacie?! – wybuchnął, kiedy podjechali bliżej. – Panie Dydyński, larum grają, na koń czas siadać, a ty niewiastę po roztokach włóczysz?!

– Co się stało?

– Stadnicki przysłał nam nowe pismo.

– Odpowiedź? Groźby? Połajanki? Pozew?

– Napisał, że chce się z nami pojednać. Winy darować, zastaw zawrzeć i ugodę. Do ksiąg wszystko roborować, a jeśli go z zajazdów i napaści skwitujemy, gotów nam wypłacić basarunki.

Dydyński uśmiechnął się zawadiacko. I podkręcił wąsa.

* * *

– To podstęp i zdrada – rzekł stolnikowic do Gedeona, Kołodruba i Beryndy. – Stara sztuczka Diabła. To samo uczynił Korniaktom Anno tysiąc sześćset pięć. Najpierw wyciągnął rękę do zgody, a potem, kiedy jego mość pan Konstanty rozpuścił milicję, ultima iulio, Stadnicki wpadł do Sośnicy z wojskiem, porwał go w jednej koszuli, okuł w kajdany i wtrącił do lochu.

Berynda i Kołodrub milczeli.

– Sęk w tym – rzekł Gedeon – że następnego zajazdu Diabła możemy nie przetrzymać. Ja wiem, że w waści żołnierska krew się burzy, ale popatrz sam. Połowa naszych pociętych, chorych, postrzelanych. Co z tego, że wzięliśmy rusznic, prochów, koni, kulbak i szabel, a nadto kilkaset złotych z sakiewek zabitych, jeśli nie ma komu dać tej broni do ręki.

– Co zatem radzisz?

– Chcę się z nim spotkać w grodzie sanockim. Na warunkach, o których wspomina. Przyjedziemy tylko ja i on. A każdy z nas będzie miał jednego uzbrojonego sługę. Tak zresztą postanowił pan capitaneus. Nie wierzę, aby Stadnicki chciał porwać nas albo zabić na zamku sanockim, na stolicy starostwa, w obecności podpiska, podstarościego, a może nawet samego starosty. Bo to byłby kryminał, z którego nieprędko by się wywinął.