Jeśli Jacek nad Jackami myślał, że Berynda rzuci się nań z kowalskim młotem, to się mylił. Szlachcic odłożył narzędzie na kowadło z brzękiem, spuścił głowę, zgarbił się, odrzucił z czoła mokre od potu włosy.
– Dobrze, że wiesz – mruknął. – Nie miałem już sił, aby z tym dłużej żyć. Ja się nie urodziłem judaszem, ale zwykłym chudopachołkiem. Ale musiałem to uczynić... Nie było innej drogi.
– Ile zapłacił ci Stadnicki za nasze głowy, mości panie judaszu?
– Nie zależy mi na waszmości śmierci – pokręcił głową Berynda. – Ale gardło mości Gedeona jest dla Diabła warte więcej niż cała nasza wioska! Stadnicki obiecał mi poniechać wojny, zajazdów, kaduka... Dać nam spokój i sowicie zapłacić w zamian za jego łeb.
– Gdyby nie Gedeon, chadzalibyście dzisiaj na odrobek, Smoliwąs by wami rządził, do kuny i kabata zamykał, kijami bił. Ładnie waść się odwdzięczyłeś.
– Życie zawdzięczasz, panie stolnikowicu, tylko prośbom i błaganiom Konstancji. To ona ubłagała Gedeona, aby nie dobijał cię jak wściekłego psa. Za jej namową wyciągnął ci kulę i kazał opatrzyć.
– Zanadto zbaczacie z tematu, panie Berynda. Nie przyszedłem tu, aby mówić o moim ocaleniu, ale o waszej zdradzie. Dlaczego to uczyniłeś? Ja tego nie mogę zrozumieć! Łeb mało mi nie pękł, gdy Przecław powiedział mi o wszystkim.
– Gedeon pcha nas do wojny, z której nie wyjdziemy cało – rzekł ponuro Berynda. – Jemu nie idzie wcale o Dwerniki, o naszą wolność i klejnoty szlacheckie, ale o zemstę na Stadnickim. Nienawidzi Diabła i w imię tej nienawiści gotów jest poświęcić cały nasz ród!
– A ja w zupełności się z nim zgadzam. Wszyscy w okolicy boją się Stadnickiego, jeno nie my! Jeśli teraz ustąpimy, jeśli okażemy słabość, wtedy Diabeł zagryzie nas jak głodny wilk! Nie możemy mu pofolgować, bo skończymy jak Ligęza albo Korniaktowie i dołączymy do zacnej kompanii w lochach pod Piekłem.
– Nikt nigdy nie widział tu Gedeona – mruknął Berynda. – Byłem dzieckiem, kiedy wyjeżdżał na wyprawę do Multanów. A jedyny człowiek, który go poznał, dziad Hermolaus znaczy się, padł rażony apopleksją na sam jego widok. Złota Czasza coś wiedział. On coś pamiętał. Kiedyś, gdy leżał bez czucia na łożu i wspominałem przy nim Gedeona, rzucał się strasznie, przewracał oczyma, zębami zgrzytał jak upiór z Jawornyka. Oj, nie podobało mi się to, ale milczałem. Za ręce go brałem, ucha nadstawiałem. On coś chciał mi przekazać, ale nie miał jak, bo leżał jak kłoda.
– Majaczył.
– Kiedy ja jak przez mgłę pamiętam człowieka z blizną na czole! Waszmość mi nie uwierzysz, ale jestem pewien, że gdy nasz ojciec, Prandota, wyjeżdżał z pocztem bić się z Turkami pod Agrę...
– Pod Agrę?!
– A pod Agrę... Taki zamek u Węgrów, co padł wzięty zdradą.
– Tam był Stadnicki! Na pewno! Sam się do tego przyznał w grodzie w Sanoku...
– Nie wiem, co miał do tego starosta zygwulski, ale jestem prawie pewien, że wtedy, gdy rodziciele wyjeżdżali na wojnę, towarzyszył im człek z blizną na czole... Z taką samą, jaką nosi Gedeon. Ale to nie był nikt z naszej rodziny.
– A więc wedle twych słów Gedeon to nie Dwernicki? W takim razie kto? Samozwaniec?
– Tego nie wiem, wszelako pewne jest jedno – on doprowadzi do zniszczenia Dwernik. Do śmierci nas wszystkich, przez swą szaleńczą nienawiść do Diabła Łańcuckiego. I dlatego musiałem go powstrzymać. Wybacz mi, waszmość... Ja wiem, że zgrzeszyłem, ale nie mogłem dłużej tego wytrzymać...
– Ale może ja ci powiem, dlaczegoś to uczynił?
Gedeon pojawił się tak jak zwykle – szybko, cicho i niespodziewanie.
– Póki tu nie przyszedłem, ty, drogi krewniaku, rządziłeś na zaścianku. Tobie Dwerniccy czapkowali jak staroście! Ty żyłeś we dworze, ty miałeś dostatki. Tyś przy szabli chodził i w butach. Do ciebie wszyscy przychodzili po radę. A kiedy Stadnicki zagiął na was parol, to wtedy co, mości Berynda? Dudy w miech! Nie starczyło ci fantazji, aby bronić zaścianka! Ale przyszedłem ja i z pomocą panów Dydyńskich odparliśmy Diabła. Bo jednakowoż dało się. I dlatego w tobie jest zawiść, dlatego nas wydałeś. Bo zawsze miałeś tu pełną miskę kaszy i tobie wszyscy usługiwali! A kiedy pojawił się ktoś godniejszy, służyłbyś bodaj Diabłu, aby tylko utrzymać swą władzę nad Dwernickimi!
– Ja nie doprowadziłem do śmierci żadnego człeka z mego rodu! Ilu Dwernickich przez ciebie zginęło? Ile chałup spalili sabaci? Ilu jest rannych? Ile kalek?! Sam policz, jeśli naprawdę jesteś z naszej krwi! I rozważ, czy warto było tak się stawiać?!
– Gdybym nie był Dwernickim, nie znalazłbym wam konfirmacji na szlachectwo, o której nawet nie wiedzieliście. – Gedeon wyrwał z zanadrza stary, zniszczony dokument wyciągnięty spod kamienia młyńskiego i potrząsnął nim przed obliczem Beryndy. – A niby skąd bym miał o tym wiedzieć, gdyby mi Prandota nie powiedział?! I po co ja, obcy człowiek, miałbym przelewać krew w waszej obronie?!
– Bo chcesz śmierci Diabła. I niczego więcej.
– Dość. Zbieraj się, Berynda. Kolasa czeka!
Pan Bieniasz Dwernicki pokiwał głową. Zdjął fartuch, cisnął go na kowadło. Gedeon chwycił go za ramię, popchnął ku drzwiom, w których czekali już Pełczak, Samuel i kilku innych Dwernickich. Szybko porwali Beryndę za siermięgę, wywlekli go na zewnątrz, gdzie zgromadził się tłum szaraczków. Przyszli tu wszyscy – mężowie, niewiasty, wyrostki, baby, dzieci. Cały zaścianek wyległ na plac przed kuźnią, gdzie stał wóz naładowany gnojem, ciągnięty przez chudą szkapę.
Kiedy wyprowadzono Beryndę, wśród Dwernickich ozwały się krzyki, klątwy, złorzeczenia. Szaraczkowie wygrażali zdrajcy pięściami, łapali za szable, których teraz, po klęsce zajazdów Stadnickiego, było na zaścianku dosyć, palili z pistoletów.
– Powinienem cię zabić – warknął Gedeon. – Ale pan Dydyński, Konstancja i reszta naszych braci wstawili się za tobą. Idź precz i nigdy nie wracaj! Nie chcemy cię tutaj.
Dwerniccy podnieśli Beryndę, a potem rzucili twarzą w gnój, przycisnęli ręce do tybinek, przywiązali je mocnymi konopnymi powrozami. Pełczak zaciął szkapinę batem i wóz ze skrzypieniem ruszył drogą między płotami. Tłum zafalował, zahuczał, a potem poszedł w ślad za zdrajcą.
– Obyś z piekła nie wyjrzał! – krzyknął ktoś. – Judaszu!
– Pachołku diabelski!
– Zdrajco! Zdrajco! Po trzykroć zdrajco.
Kamienie świsnęły w powietrzu. Pierwsze były niecelne, kolejne spadły na plecy Beryndy, ostatni zawadził go w głowę. Samuel wstrzymywał Dwernickich krzykiem, Pełczak pogróżkami. Niewiele to jednak pomagało. Dzieciarnia ciskała grudami błota, końskim i krowim łajnem.
Jacek nad Jackami nie ruszył za wozem. Stał w drzwiach kuźni obok zapłakanej Konstancji. Patrzył na kondukt odprowadzający pana Bieniasza w tę ostatnią drogę.
– Dlaczego tak się dzieje?! – zaszlochała Dwernicka. – Po co to wszystko?! Jak to się mogło stać?
Stolnikowic utulił ją w ramionach, objął żelaznym uściskiem, a potem bezwiednie poszukał wargami jej ust.
Za nimi cichły krzyki, przekleństwa i wrzawa. Na ziemię opadały wolno pierwsze jesienne płatki śniegu.
* * *
Zima zaczęła się pięć dni później. Jednego dzionka oglądali jeszcze połoniny spowite niknącymi w chmurach tumanami mgieł, bory i lasy gubiące ostatnie złote liście, a już następnego dnia wysokie magury, kiczera, przysłupy i położone wyżej miejsca okrył biały welon śniegu. Potem padało co dnia, jakby ktoś rozpruł nad Werhowyną ogromną białą pierzynę. Przez pewien czas śnieg utrzymywał się tylko na połoninach, czerszlach i poharach Dwernika, Hnatowego Berda i Łopinnika. A potem pokrył całą ziemię – łąki, pola, zagajniki i chrusty. Wnet ścisnął mróz, ozdobił nagie gałęzie drzew szadzią misterniejszą niż najcieńsze brabanckie koronki, błyszczącą setkami maleńkich diamentów, z których każdy był kropelką wody czystą jak niebiańska łza. Skuł lodem potoki i strumienie, przydał świeżej bieli jodłom i cisom.
Przez cztery długie dni nad górami i dolinami wyła zamieć, a wiatr przeganiał kłęby sinych chmur, jak gazda spędzający owce z pastwisk. Wicher dął w kominach dworów i na strychach chat, zniechęcając ludzi do wyjścia na dwór, mrożąc oblicza swym lodowatym dechem, zacinając śniegiem i grudami lodu. A kiedy piątego dnia wzeszło żółte zimowe słońce, oczom wszystkich ukazała się odmieniona jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki postać Bieszczadu.