Выбрать главу

Wreszcie stracili Tatarzy cierpliwość. Padliśmy do nóg baszy i prosiliśmy, aby jeszcze jednego z nas uwolnić kazał, a ów pojedzie do Polski i z okupem wróci, ale poganin tylko jeszcze bardziej się rozwścieczył. Wywlekli nas z lochów Kały, powlekli do Kaffy, a tam sprzedali Turkom na galery.

Nie byłeś ty nigdy na galerach, panie bracie. I niechaj cię Bóg uchowa, abyś kiedyś miał tam trafić. Lepiej już w grobowcu zostać pogrzebanym żywcem, niż wiosłem do końca życia robić w skwarze i znoju. Pamiętam jak dziś ten dzień, kiedy sadzali nas na ławie. Wszyscyśmy wtedy płakali i modlili się. A ja myślałem, że koniec, że żywcem nas do piekła przenieśli i nic gorszego już nas spotkać nie może. Ale się myliłem. Do piekła jeszcze było bardzo, bardzo daleko.

Był na tej galerze Achmet reis, znaczy hetman Achmet, który nią dowodził, odszczepieniec, Włoch z pochodzenia. Ten nam dopiero pokazał, co to męka, pot i łzy. Nigdy waść nie uwierzysz, jaką niedolą jest wiosłowanie na galerach: lepiej na łożu madejowym się kłaść, na gwoździach spać bez koszuli, niźli u poganina pojazdą robić. Statek był duży – po pięciu skazańców w jednej bance, czyli ławie, którzy jedno wiosło pospołu ciągnęli. Każdego więźnia przykuwają tam za jedną nogę do łańcucha na dole, pod ławą, aby swobodnie na nią wejść i wiosłem ciągnąć mógł. A kiedy tempo zaczną dawać, ze spiekoty inaczej nie można, jeno gołym być, niczego nie mając na ciele oprócz gaci czy hajdawerów. A kiedy z Czarnego Morza wypłynęliśmy na Dardanele, gdzie stoją naprzeciwko siebie dwa zamki, tam dali nam wszystkim na ręce manipoły, czyli żelazne orumpanty, abyśmy Turkom się nie sprzeciwiali i bronić nie mogli.

Takim sposobem przykuci za ręce i nogi przez cały dzień wiosłowaliśmy, a kiedy wiatru nie było, to i w nocy. Czuliśmy się całkiem jak na dnie czeluści diabelskiej, panie bracie. Kiedy na galerze robisz, skóra na całym ciele pęka nie inaczej niż u osmalonego wieprza, oczy pot zalewa i w rany się wżera. A gdy comito, zarządzający wioślarzami, dojrzy, że ktoś sobie odrobinę pofolguje, obnażonego korbaczem lub mokrym powrozem zdzieli, a bije tak, że na całym ciele krwawych pręg narobi. Ale ty, panie bracie, musisz wtedy milczeć, chociażeś szlachcic, a serce w tobie gorące, bo krzyknie nadzorca: Pregidi anasemi sigligum irlasen?! – to jest po naszemu: „Co tam, psie, z kurwy synu, mruczysz, zuchwale odpowiadasz i się dąsasz?!”. I jeszcze drugie tyle razów zarobisz.

Tak właśnie skończył na galerze ojciec Konstancji... Prandota... I jego brat młodszy. Bo gdy ten ostatni dostał kiedyś batogiem po plecach, po dwakroć czy trzykroć, „Olaboga, nie bij!” – wykrzyknął. Wtedy Turek, który polskiej mowy nie znał, okropnie go okładać począł.

Nie ścierpiał tego Prandota. Porwał za rzemień i wciągnął comito między więźniów, łańcuch mu na szyję zarzucił i zdusić próbował. Wybuchłby bunt jak amen w pacierzu i byśmy wolni byli, gdyby jeden Niemiec, który przez lat trzydzieści wiosłem robiąc, zdurniał ze szczętem, nie począł krzyczeć i Turków sprowadził.

Nie chcę, byś mówił o tym pannie Dwernickiej... Trzysta razów dostał brat młodszy, Prandota pięćset, ja sto, a cała galera po dziesięć. Oni tego już nie strzymali. Umarł mi ojciec Kostusi na rękach, w nocy, a zaraz po nim jego brat. Przed śmiercią zaś wpatrywał się we mnie czerwonymi od krwi oczyma... I kazał przysięgać... Powtarzać, że jeśli jako najmłodszy z nich wszystkich przeżyję, tedy mam do Dwernik wrócić, bronić zaścianka i zemścić się na Stadnickim.

Do dziś jego wzrok pamiętam. Najgorsze zaś, że ławę razem dzieliliśmy. A kiedy skonał, przez miesiąc dla postrachu ciała nie rozkuwali. Tak tedy dzień w dzień z trupem wiosłować musiałem. I patrzeć, jak obsiadają go muchy, jak robaki staczają jego ciało...

A on każdej znojnej nocy podnosił głowę, spoglądał na mnie krwawymi oczami i szeptał: „Pomnij, coś mi przyrzekł. Wróć do Dwernik i pomścij nas wszystkich”. A kiedy smród był taki, że dotarł na pokład, zabrali go w końcu i ciało do morza wrzucili. A ja nie powiedziałem ani słowa.

Robiłem wiosłem. Robiłem i wtedy, gdy umierali kolejni. Robiłem i wówczas, kiedy po latach zostałem sam, gdy przyszli nowi galernicy. I wciąż słyszałem słowa Prandoty: „Gedeonie, żyj! Pomścij nas! Wróć do Dwernik i spraw, by nasze dzieci nie odmieniały czasem szlachectwa i wiary na złote talary...”.

I wciąż wiedziałem, że główny sprawca naszych nieszczęść, pan Stanisław ze Żmigrodu Stadnicki, żyje sobie wesoło gdzieś w Polsce.

Kiedy mnie bito, widziałem, jak chędoży dziewkę. Kiedy wyłem jak pies, bo potrojono nam tempo, patrzyłem, jak ucztuje we dworze. A gdy przez dwa dni nie dostaliśmy wody, oglądałem jego ślub i wesele. Kiedy nadzorca chędożył po turecku młode pacholęta przykute do wioseł, widziałem, jak Stadnicki idzie z dziećmi na nabożeństwo do heretyckiego zboru.

I dzięki tej nienawiści przeżyłem. Nauczyłem się rzemiosła, plotłem rękawiczki i pończochy z bawełny, a kiedy staliśmy w jakimś porcie, kupowałem wołoskie sery oraz gotowane baranie łby. Nie zmarniałem – przeciwnie, nabierałem krzepy. I czekałem.

Wreszcie Turcy poczęli się mnie bać. Którejś nocy rozkuli mnie, wzięli pod straż. Zabrali do jeszcze gorszego miejsca, to jest do prochowego młyna w Warnie, gdzie jeńcy chrześcijańscy poruszali żarnami, stępami w lochach i otchłaniach, do których nigdy nie zaglądało słońce.

Wcześniej myślałem ja, że to galerę można nazwać piekłem. Ale teraz zdała mi się jeno czyśćcem. Albo naszą ziemską katorgą. Na galerach przykuwano jeńców, ale czasem na zimę wyprowadzano do więzienia. Niekiedy gnano ich do innych robót. W młynie zaś nie widziałem niewolnika, który przetrzymałby rok. I nie stracił przy tym wzroku, bo oczy wyżerał proch i saletra, nie był poparzony, nie spłonął żywcem, lub też nie rozerwało go na sztuki przy wybuchu.

Ale ja byłem mocny i cierpliwy. Czekałem na swoją kolej. I w końcu doczekałem się.

Był u nas starszy nadzorca – Turek z Egiptu, który celował w okrucieństwie. Chadzał zwykle z toporem, bo lubował się w obcinaniu rąk i nóg skazańcom, którzy nie mogli pracować. A na mnie zawziął się w szczególności. Zwał się Ali-beg i nie miał prawej stopy, którą urwała mu kula z chrześcijańskiej armaty, kiedy służył jako topczy, to jest artylerzysta u sułtana.

Pewnego razu, gdy pracowałem przy żarnach mielących saletrę, przyszedł do mnie z batogiem pijany i począł chłostać dla rozrywki. A ja czekałem, cierpiałem, modliłem się. Bo wiedziałem, że wreszcie nadeszła moja chwila. Musisz wiedzieć, że nie miałem tam skutych rąk i nóg, jeno ogromną obręcz na prawej kostce i ciężki łańcuch, który przykuwał mnie do kamienia młyńskiego. Nie było w mojej mocy, aby go skruszyć ani rozgiąć okowy Ale patrzyłem zawsze na topór przy pasie nadzorcy i żelazną kulę. I wiedziałem, co mam zrobić.

Kiedy się zmachał, złapałem go za szyję i skręciłem kark jak zdychającemu psu. A potem porwałem za topór i... obciąłem sobie nogę od jednego zamachu. Wsadziłem krwawiącego kikuta w palenisko, aby wypalić ranę, założyłem kulę Ali-bega, jego turban, szaty i wyszedłem z młyna na światło dzienne.

To cud, że straże mnie puściły. Matka Boska wzrok im zamąciła, a mnie przez cały czas szeptała do ucha, co mam zrobić. Wyszedłem zatem z ciemnicy, przeszedłem miasto i puściłem się w lasy, bory, góry. Dotarłem wreszcie do karawany kupieckiej, która jechała do Kamieńca. Z Kamieńca zabrałem się z pielgrzymami do Przeworska. A dalej już wiesz, co się stało. Wróciłem do domu po przeszło dwudziestu latach niewoli. Odmieniony, straszny. Ale nie złamany.

Czy teraz rozumiesz waszmość, dlaczego chciałem zabić Stadnickiego w Sanoku? Czy pojmujesz, że jestem w stanie przegryźć mu gardło, skruszyć mury, rozedrzeć bramy i blokhauzy, aby dokonać zemsty? Nie ma takiego muru na świecie, którego bym nie sforsował, nie ma takiego więzienia, z którego bym nie uciekł, aby tylko dobrać się Diabłu Łańcuckiemu do skóry!