Выбрать главу

Chcę pomsty za te wszystkie lata! Za śmierć moich braci, Prandoty, Sebastiana i innych. Nie spocznę, póki nie poślę Stadnickiego prosto w objęcia diabła, choćbym miał sam wpaść przy tym do otchłani, trzymając go za nogi!

Jacek złapał się za podgolony łeb.

– A ja powiem ci coś jeszcze, mości Dydyński – rzekł Gedeon powoli i groźnie. – Czy ty wiesz, dlaczego mogę pokonać Diabła? Odebrać mu majętności, sławę, bogactwa, a na końcu życie? Dlaczego tylko ja jestem w stanie to uczynić?

Dydyński dolał do pucharów. Pokręcił głową.

– Bo tylko przede mną Diabeł czuje respekt. On się mnie boi, mości panie bracie!

* * *

Mróz zelżał dopiero w kilka dni po Trzech Królach. Przyszła odwilż, ciepły wiatr gnał po niebie kłęby szarych chmur, przez które czasem przebijało żółte, zamglone słońce. Mokry śnieg opadał płatami ze strzech i ganków, lody puściły, uwalniając rzeki, które wezbrały niebezpiecznie, z drzew i krzaków skapywały krople wody.

Gwałtowne roztopy oczyściły trakty z zasp. Znów można było dojechać do Hoczwi i Wetłyny, a na węgierskim trakcie do Baligrodu i Sanoka pojawiły się kupieckie karawany z winem i małmazją. Wraz z cieplejszymi wiatrami do Dwernik powrócił niepokój. Wcześniej, kiedy leśne dukty i trakty zawalone były śniegiem, nie sposób było oczekiwać Stadnickiego. Teraz odwilż mogła dać Diabłu nową sposobność do zbrojnego zajazdu. Znowu więc zaprowadzono w wiosce czaty i rozstawiono straże. Dwerniccy chadzali spać z bronią na podorędziu, ryglowali na noc drzwi i okna, trzymali w stajniach okulbaczone konie i wypatrywali zbrojnych na gościńcu. Stos protestacji wpisanych przez Gedeona do ksiąg sanockich był wielki jak Magura pod Stuposianami i zdawać by się mogło, że sam ciężar tych wszystkich pozwów i skrutyniów zmiecie Diabła Łańcuckiego, jak głaz spadający z nieba wgniecie w ziemię małego, złośliwego czarcika. Tymczasem odbyły się roczki ziemskie w Sanoku, przeszło posiedzenie sądu grodzkiego, a starosta zygwulski nie stawił się, nie przysłał nawet palestranta na zastępstwo, pokazując tym samym dorodną figę zarówno Dwernickim, jak i staroście, sędziemu tudzież pisarzowi grodzkiemu. Przyszło zatem do nowych protestacji i pozwów. Na razie Stadnicki miał zapłacić niestawne, gdyby zaś dalej uchylał się od procesów, groziła mu kondemnata, czyli... tyle co nic. Diabeł Łańcucki miał bowiem tyle kondemnat, czyli wydanych zaocznie wyroków, że mógłby podbić sobie nimi delię albo ozdobić ściany w największej sali łańcuckiego zamku... Ten zaś, kto chciałby przeprowadzać egzekucję albo banicję na staroście zygwulskim, równie dobrze mógłby intromitować się na Bakczysaraj, gdyż chan Gazi Gerej siedział na swej stolicy równie pewnie co Stadnicki na Łańcucie, a ruszyć go było zgoła niepodobieństwem. No, chyba że przydałoby się woźnemu za asystę nie dwóch, ale dwadzieścia tysięcy szlachty polskiej.

Przez cały ten czas, kiedy trwały przygotowania do procesów, indukt i replik, Konstancja Dwernicka czuła na sobie wzrok Gedeona. Od dawna świadoma była tego, że zwraca na nią uwagę, wcześniej to jednak lekceważyła. Dopiero ostatnio poczęła zdawać sobie sprawę, że śledzi ją spojrzeniem za każdym razem, kiedy jest w pobliżu.

Z początku ta adoracja nie była dla niej niemiła, zresztą na zaścianku wśród okolicznych chudopachołków i drobnoszlacheckiej młodzieży trudno wprost było znaleźć kogoś, kto nie marzyłby choćby o skradzeniu całusa dziewczynie. Przyzwyczaiła się zatem do powszechnych hołdów. Jednak spojrzenia Gedeona poczęły stawać się coraz bardziej natarczywe, zuchwałe i przenikliwe. Niemal każdego ranka, dnia i godziny czuła na sobie wzrok jego jedynego oka. Nieraz wspominała mu o tym mimochodem, pytała, cóż takiego w niej widzi. Wówczas jednak Gedeon kierował rozmowę ku tematom takim, jak proces ze Stadnickim czy obrona Dwernik. Czegóż jednak mogła chcieć od człowieka, który dwadzieścia lat spędził przykuty do wiosła i częściej zapewne widywał syreny, morskie potwory i tureckich nadzorców niż urodziwe niewiasty? Z drugiej zaś strony, kiedy czuła na sobie jego spojrzenie, nieraz brała ją chęć, aby ukazać mu cokolwiek więcej. Czasem zastanawiała się, co stałoby się, gdyby ujrzał ją w czasie kąpieli albo wszedł do łożnicy, gdzie sypiała... Nieraz pojawiało się w niej pragnienie, aby przejść obok niego w samym gieźle, z rozpuszczonymi włosami. I z wrodzonej okrutnej niewieściej ciekawości zobaczyć, jak będzie skręcał się i wił z bezsilnego pożądania.

Jeśli tego jeszcze nie uczyniła, to przede wszystkim z tej prostej przyczyny, iż Gedeon uratował zaścianek przed schłopieniem, które oznaczałoby dla niej ni mniej, ni więcej, tylko cuchnące, chamskie łapska Smoliwąsa. Konstancja nie miała złudzeń, iż jej życie jako poddanej byłoby nieco trudniejsze niż losy żniwiarek i dziewek z wiejskich sielanek i fraszek pana Szymonowica i Kochanowskiego, które przed laty czytywał jej dziadunio. Wiadomo było, iż zostawszy w Dwernikach starostą, stary cap Smoliwąs używałby na niej jak wyposzczony Werhowyniec na najdorodniejszej owieczce ze swego stada. O ile oczywiście wcześniej nie ocknąłby się ze strzałą z łuku tkwiącą w samym środku plebejskiej potylicy. Tylko że w takim przypadku pozostawałby jej już tylko gościniec. A co czekało młodą niewiastę na gościńcu, to już strach przeszkadzał myśleć.

Oczywiście gdyby była mężczyzną, wszystko byłoby dużo prostsze – uciekłaby do wojska, pod hetmańską protekcję. Niestety, próbowała tej sztuczki już siedem lat temu, gdy wściekła na braci, mając szesnaście wiosen, wsiadła na koń, przyjechała pod Przemyśl, gdzie ciągnęła traktami na Mołdawię armia koronna mości pana kanclerza, po czym zażądała rozmowy z hetmanem koronnym. Jan Zamoyski omal nie zleciał z krzesła, kiedy przyprowadzono do niego pannę paradującą z łukiem, która zażądała, aby przyjął ją w poczet rycerstwa koronnego. Wysłuchawszy jej jednak, nie krzyczał, nie klął, nie rzucał gromów. Wezwał pułkowników i rotmistrzów – to jest pana Żółkiewskiego, Potockiego, Golskiego i Sobieskiego, a potem sprezentował im bojową i orężną Konstancję. Ujrzawszy ją, owi weterani spod Pskowa, Byczyny i Sołonicy ryknęli jednym gromkim śmiechem. A Zamoyski zawołał zaraz swoich nadwornych kozaków i kazał odprowadzić ją do Dwernik, na pośmiewisko sąsiadów i całego zaścianka. Nawet teraz, gdy wspominała tamte chwile, ciemny rumieniec bił jej na policzki.

Jeśli Konstancję korciło, by doprowadzić do tego, że siódme poty poczną bić na czoło Gedeona, to przede wszystkim dlatego, iż zaczynała miłować się w Dydyńskim. Zaś Jacek nad Jackami wcale nie dawał jej do zrozumienia, iż zamierza kiedykolwiek odwzajemnić te gorące uczucia. Rzecz oczywista, jak każdy mężczyzna korzystał szczodrze z fruktów jej miłowania, całował, pieścił, karesował jej łączki, źródełka, góry i gaiki, owe, mówiąc po hyrniacku – dwie strome kiczerki z przodu, zwieńczone nadobnymi horbami, tudzież owe dwie magury z tyłu, przedzielone wdzięcznym prislupem, w którym począwszy od przedniej części, pienił się słodki gaik nietknięty jeszcze ręką kosiarza ani pyskiem dzielnego polskiego konika. Sęk jednak w tym, iż pan stolnikowic coraz natarczywiej dopominał się jej wianka. Konstancja wprawdzie, jako wychowywana na zaścianku, gdzie nie robiono tajemnic ze spraw Kupidyna i natury, nie była harda ani bogobojna, obawiała się jednak, aby Jacek nad Jackami nie potraktował jej jak zwykłej wiejskiej dziewki, to znaczy poużywał, pohasał, a potem wsiadł na konia i rzekł: „Bywaj zdrowa, mościa panno!”. Myślała zatem zgodnie ze swą przewrotną niewieścią naturą, że jeśli dopuści Gedeona bliżej do siebie, Jacek dostrzeże to i umiłuje ją tym bardziej. A przy tym wszystkim wcale nie miała świadomości, że dawanie okazji Gedeonowi oznaczać może igranie z ogniem.

Oczywiście był jeszcze jeden sposób, praktykowany przez bodaj wszystkie niewiasty w Koronie i na Litwie, którym Konstancja mogła próbować opętać stolnikowica – miłosne czary. Ale te zdecydowała się zostawić na sam koniec potyczki o jego względy, jako ostateczny huf walny w tej miłosnej batalii.