Выбрать главу

Pewnego razu, gdy wiatr przegonił chmury, Konstancja wybrała się na łęgi za wioską, aby przejechać Werchatego. Pomykała na koniku, zataczając koła, zwalniając konia do stępa, a potem przechodząc w dyrd i kłus, zawracając niespodziewanie rysią, a potem wypuszczając wierzchowca w galop, przeskakując żerdzie i opłotki, a potem ściągając wodze, zmuszając konia do przejścia do stępa. W pewnej chwili, gdy rzuciła okiem na wioskę, ujrzała Gedeona, który stał samotny, zgarbiony, oparty o grubą lipę za parkanami. Mężczyzna wpatrywał się w nią bacznie. Ciągle czuła na sobie jego oko; wiedziała dobrze, że śledził z uwagą każdy jej ruch, każde uniesienie głowy czy pochylenie się w kulbace. Chcąc trochę się z nim podroczyć, zaczęła wyczyniać najróżniejsze sztuczki. Wypuszczała Werchatego galopem i zatrzymywała go, by stanął dęba, cofała, zataczała korbety, posady, wężokręty, kapryjole, zawracała i przechodziła w skok, aż jej czarne warkocze furkotały wokół kształtnej twarzyczki.

Kiedy po którymś z rzędu korbecie spojrzała w stronę zaścianka, Gedeona już nie było. Wzruszyła ramionami, trochę zła, iż straciła jedynego obserwatora, a potem, strzeliwszy z pistoletu Werchatemu nad uchem, aby nie odzwyczaił się od huku, zawróciła do stajni.

Kiedy przejeżdżała koło lipy, zatrzymała konia i zamarła. Kora na drzewie od strony dworu była zdarta pazurami aż do białego pnia, porozdzierana, pogryziona, rozcięta. Konstancja zadrżała. Czyżby Gedeon, spoglądając, jak harcuje na koniu, drapał i gryzł drzewo z wściekłości? Czyżby aż tak jej pożądał? A może też nienawidził za to, że jak głupia dziewka wdzięczyła się przed nim na środku pustego pola?!

Od tego dnia nie chciała już zwracać na siebie jego uwagi. Nie paradowała przed Gedeonem konno, nie próbowała go kusić ani upokarzać. Teraz, gdy tylko zawiesił na niej wzrok, czuła, jak dziwny chłód ściska jej serce. Zabawa z ogniem była skończona.

Lecz nie podejrzewała, że miała okazać się tylko początkiem.

* * *

Kilka dni później, gdy Dydyński pojechał z braćmi do Niewistki, aby załatwić rodzinne sprawy, a Gedeon wyruszył, by z Pełczakiem i Samuelem pełnić straż przy bramie, przyuważyła otwarte drzwi do alkierza, w którym sypiał. I wówczas, nie wiedzieć skąd, pojawiło się w niej pragnienie, aby zajrzeć przez szparę.

A kiedy już zerknęła, zobaczyła ławę, na niej skórzaną sakwę i powyciągane papiery. Natychmiast przypomniała sobie o owym tajemniczym liście, który znalazła u Gedeona wiele dni temu. Jacek powiadał o nim, iż był to dokument spisany po turecku.

Zapragnęła zobaczyć ten papier.

Wiedziała, że to czyste szaleństwo, że nie powinna tego robić, aby nie nawarzyć sobie piwa, którego będzie za dużo na jej niewieścią głowę. A jednak pchnęła drzwi, powoli, ostrożnie...

W dworku panowała cisza. Szawiłła wyszedł na zaścianek, Kołodrub, od czasu gdy wstąpił w złote jarzmo małżeńskie, postawił sobie chałupę przy trakcie. Była sama. Przecież zdążę usłyszeć, jak otwierają się drzwi – pomyślała – wtedy go zaraz schowam. Udam, że nic się nie stało.

Nie mogła oprzeć się pokusie i z bijącym sercem weszła do izby. Czuła, jak spod powiek spływają jej łzy. Wiedziała, że coś się stanie, domyślała się, że to pułapka... A jednak nie mogła się powstrzymać. Czuła się jak łania spoglądająca w drapieżne oczy przyczajonego wilka.

Dokument leżał na samej górze. Teraz, rozwinięty z rulonu, wyglądał dużo mniej groźnie niż wtedy, gdy tylko przelotnie rzuciła nań okiem. Tureckie zawijasy nie sprawiały wrażenia diabelskich charakterów. Jacek miał rację – to było po prostu pohańskie pismo.

Nagle pomiędzy wierszami wijącymi się jak robaczki dostrzegła znajome znaki... Nie można by powiedzieć, aby Konstancji uczono retoryki i łaciny, a prawdę powiedziawszy, jej biegłość w czytaniu i pisaniu ograniczała się do umiejętności złożenia podpisu i znajomości kilku liter, jednak wyraźnie rozpoznawała wstawione w dokumencie nazwisko Dvernyczczy... Dvernyczczy... Dwerniccy?

Tutaj mogło chodzić tylko o jej rodzinę... Pytanie jednak, dlaczego wymieniono ją w owym dokumencie.

Cofnęła się zdumiona, odwróciła ku drzwiom i...

Stał w nich Gedeon. Uśmiechał się krzywo i złowieszczo łypał jedynym okiem. Zupełnie jakby z góry wiedział, co zrobi Konstancja, kiedy on zostawi te papiery na wierzchu.

– Gedeon... Ja...

Bez słowa podszedł do niej i chwycił w objęcia. Mocno, brutalnie, aż krzyknęła z bólu. Miała wrażenie, że zaraz połamie jej wszystkie żebra, zdławi jak niedźwiedź. Nie opierała się przerażona i dygocąca, gdy ją całował, kiedy wielkie, stwardniałe dłonie poczęły gładzić ją po plecach, drzeć pazurami materię jej żupana.

– Nie, nie, nie! – zawołała. – Bła...gam, nie...

Podniósł ją jak dziecko, a potem rzucił na stół, na papiery, na prochownicę z ziołem do podsypki, na szklenice i puchary. Zabrzęczało rozbite szkło, załomotał przewracający się zydel. Wszystko działo się tak wolno i tak szybko... Zupełnie jak we śnie. Panna Dwernicka nie mogła wręcz w to uwierzyć, nie była w stanie pojąć, że Gedeon uczynił coś, czego w głębi duszy wcale nie chciała.

– Puść mnie! Puść! – jęknęła. – Nie czyń mi nic, błagam!

– Jesteś moja! – wycharczał. – Na zawsze! Moja, moja, moja!

Szarpała się i rzucała, biła go pięściami po plecach, po twarzy. Na próżno. Mogła okładać go do woli, bo każdy jej cios działał na Gedeona równie mocno co płatek śniegu opadający na grzbiet rosłego bojka.

– Coś ty mi uczyniła! – zawył. – Coś ty mi zrobiła, dziewko. Ja za ciebie... wszystko... Ja oddam ten cały zaścianek! Będę twoim rabem, a ty moją niewolnicą! Ja dla ciebie zemsty na Diable poniecham! Ale musisz być mi powolna!

Szarpała się, wiła i gryzła, rzucała mu w ramionach, nadaremnie stawiając opór. Aż wreszcie jej prawa dłoń napotkała coś szorstkiego i obłego, co dało się chwycić, ścisnąć w ręku...

Uderzyła z zamachu, z całą rozpaczliwą siłą, na jaką było ją stać! To, co chwyciła, okazało się glinianym garnczkiem; Gedeon ryknął śmiechem i nawet nie wyciągnął ręki, aby ją powstrzymać.

Źle zrobił!

Gliniany kaganek roztrzaskał się na pokrytej szramami głowie Gedeona, jak gdyby był to żelazny łeb tarana do rozbijania murów. Oliwa chlusnęła na plecy szlachcica, ściekła na Konstancję i zaraz w jednej chwili zabłysła ogniem i zapaliła się z cichym syknięciem.

Gedeon zawył. Za późno zrozumiał swój błąd. W jednej chwili oderwał ręce od ciała Konstancji, poderwał się na nogi ogarnięty płomieniami.

Nie był głupcem. Rozerwał zapięcie giermaka i w jednej chwili zrzucił go na podłogę. Porwał za wzorzysty kilim na ławie, zarzucił go sobie na łeb, dusząc płomienie, zanim zdążyły dobrać się do jego skóry. A kiedy obrócił się w stronę drzwi, gdy przetarł oczy z lepiącej się, tłustej oliwy, zaklął. Dwernickiej nie było już w izbie.

– Konstancja! – krzyknął z rozpaczą. – Konstancjaaa!

Drzwi w sieni trzasnęły. Na wpół oszalały wypadł z alkierza, rzucił się za dziewczyną. Po drodze przewrócił stępę, wywalił misy, sita i przetaki wiszące na hakach, otwarł furtę kopnięciem, omal nie wywalając jej z zawiasów.

Zeskoczył z ganku prawie pod kopyta Werchatego. Wrzasnął i cofnął się, odruchowo osłaniając twarz lewą ręką. To ocaliło mu życie. Rozpędzony koń odrzucił go w tył, na schody. Padając, Gedeon rozwalił plecami boczną balustradę ganku, zdruzgotał grube deski jak wątłe szczapki i wpadł głęboko w śnieg.

Kiedy poderwał się na nogi i wypadł na podwórze, Konstancji już nie było.

– Com ja uczynił?! – załkał rozpaczliwie. – Com ja zrobił najlepszego!

A potem zawył, długo i donośnie, jak wilk zwołujący stado, aby podążało śladami upatrzonej zwierzyny.

* * *

Pierwszą myślą Konstancji, zaraz po skoku na kulbakę, było uciekać jak najdalej. Wypuściła się zatem w galop, przeskoczyła parkany tam, gdzie były najniższe, a potem pognała pędem po pokrytych śniegiem polach, łęgach i pastwiskach. W ten sposób oddaliła się od Dwernik, przemknęła przez rozlany szeroko strumień, minęła cerkiew Paraskewii i zasypane śniegiem chyże, przeleciała jak upiorzyca obok ukrytych w śnieżnych tumanach pagórków będących w istocie brogami z sianem. Dopiero widok pierwszych poskręcanych buków otrzeźwił ją na tyle, że wstrzymała wodze Werchatego i uświadomiła sobie, że właśnie dotarła do lasów otulających zbocza Łopinnika. A jednak bez namysłu wjechała między drzewa, a potem odnalazła ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta i ruszyła ku górze na zmęczonym, parującym koniu.