Выбрать главу

Była już noc. Księżyc świecił spoza zasłony mgły, rozświetlając gęstwinę starych, wielkich buków. Rosły prosto jak okrętowe maszty, splatając się nagimi gałęziami w tysięcznych załamaniach i przeplotach. W zwodniczej srebrzystej poświacie zdawały się olbrzymami, a ich ogromne konary wyglądały niczym ramiona wyciągające się ku górze po to, aby już za chwilę spaść z zamachem i zdławić nieproszonego gościa. Pod śniegiem czaiły się korzenie i zdradliwe karpy; Werchaty potykał się o spróchniałe pnie zwalonych drzew, przekraczał połamane gałęzie, kamienie i głazy okryte grubą warstwą lodu, czasami prychał trwożliwie, kiedy gdzieś poza ścieżką przesunął się jakiś cień, gdy mijali tropy niedźwiedzi. Daleko za Ciasną zawył wilk. Odpowiedział mu jeszcze jeden i jeszcze... Ale Konstancja nie zamierzała wracać. Wolała nocne strachy, wilki i upiory Łopinnika od ponownego spotkania z Gedeonem.

Pomimo iż od awantury minęło sporo czasu, ciągle nie ochłonęła z gniewu, żalu i strachu. I dlatego zamiast jechać na Sanok, a potem do Niewistki, do Jacka Dydyńskiego, wodziły ją po ostępach błądzonie i biesy, prowadziły duchy i upiory; lecz przede wszystkim wiodła ją po bezdrożach i uroczyskach najgorsza z wiedźm – wściekła jak wilczyca, zraniona niewieścia duma.

Wreszcie Konstancja ujrzała daleko przed sobą mały czerwonawy płomyk. Nie wiedziała, czy był to water, czy też błędny ognik wzniecony przez propasnyka, ale skierowała się w tamtą stronę. Jechała ostrożnie, z dłonią na rękojeści pistoletu. Ogień w nocy w Bieszczadzie i w środku zimy nie mógł wróżyć niczego dobrego. Wprawdzie dawno minął już święty Michał, skończył się czas, gdy beskidnicy i tołhaje wychodzili na wyprawy; jednak blask płomienia mógł znaczyć, że w Beskidzie znowu pojawili się niewidziani od dawna Tatarzy.

Konstancja ostrożnie podjechała bliżej, wyciągnęła pistolet z olstra, a potem odetchnęła z ulgą. To nie było obozowisko brygantów czy ordyńców, tylko stara chata czarownicy Werłyci, do której często przyjeżdżała po zioła i wróżby.

Konstancja podjechała do watra, ale nigdzie nie dostrzegała wiedźmy. Zeskoczyła z konia, wrzuciła pistolet do olstra, przywiązała wodze Werchatego do wystającej spod śniegu gałęzi, a potem podeszła do niskiej chruścianej chaty okrytej śniegiem od przyciesi aż po sam szczyt dachu. Drzwi były otwarte, ognisko ciągle dymiło – znaczyło to, że wiedźma była w pobliżu.

Konstancja przekroczyła próg i zatrzymała się w miejscu. Werłycia stała na wprost niej oparta o drewnianą ścianę, głowę miała przekręconą na bok i zwieszoną. Nie poruszała się.

Straszne przeczucie pojawiło się w głowie Konstancji. Ostrożnie, krok za krokiem, podeszła do wiedźmy, dotknęła dłonią jej czoła. Było lodowate. Podniosła bezwładną głowę, a wówczas zmroziło ją spojrzenie martwych, nieruchomych oczu czarownicy. Konstancja jęknęła... Kto i dlaczego zabił wiedzącą? Zbóje? Chłopi? Rozbójnicy? I dlaczego pomimo śmierci Werłycia ciągle stała przy ścianie?

Zrozumiała wszystko, gdy tylko spojrzała na jej czuhę i łajbyk pokryte plamami brunatnej posoki. I prawie krzyknęła.

Ktoś przybił Werłycię do ściany wielkimi, pięciocalowymi bretnalami. Wbijał je w żywe ciało, w nogi, brzuch, ręce, szyję, raz za razem, zadając nieszczęsnej okrutną i beznadziejną mękę. Ale kto to zrobił? I dlaczego?! Za co?

Konstancja drgnęła, słysząc szelest przy drzwiach. Obróciła się jak wściekła tygrysica i porwała za szablę. Ale w progu nie ujrzała Gedeona. Stał tam wysoki, młody i gładki szlachcic w rajtroku i kołpaku. Był tak boleśnie, tak okrutnie piękny i spokojny, że aż zadrżała, napotykając spojrzenie jego błękitnych oczu. Oczu, które w ogóle nie przejmowały chłodem ani zimnem. One były po prostu martwe jak u trupa.

– Jesteś wreszcie – powiedział spokojnie. – Długo czekaliśmy, aż wreszcie łania sama do nas przyszła.

Nie trzeba Konstancji szukać

Jeno w bębenek pukać.

Przybieży sama z rana

Jako owieczka do siana...

– zadeklamował. – Chociaż, do diaska, taka z ciebie łania, mościa panno, jak ze mnie święty Stanisław. Ale skoro mamy już waderę – rzekł, unosząc do góry wskazujący palec i potrząsając nim gwałtownie – przyjdzie pora, by osaczyć samego basiora.

Konstancja wpadła nań z szablą jak piekielna furia, niby Amazonka, której ubito ukochanego konia. Zdawać by się mogło, że rozwścieczona panna rozsieka nieznajomego na krwawe strzępy, ubije w jednej chwili, iż jego oblicze pod ciosem szabli straci raz na zawsze wrodzoną gładkość i urodę.

Uchylił się przed pierwszym ciosem jak przed natrętną muchą. A potem od niechcenia ciął, uderzył z boku, zawinął ostrze w wiatraku, rąbnął dwukrotnie i wyłuskał szablę z dłoni dziewczyny równie łatwo jak zabawkę z ręki dziecka. Dwernicka rzuciła się na niego z pazurami, nie zważając na ostrze w jego ręku.

Nie uchylił się. Lekko, jakby od niechcenia, uderzył ją płazem szabli w bok głowy. Konstancja jęknęła. Poczuła się tak, jak gdyby ktoś zgasił latarnię, a cały świat pogrążył się w ciemności. Niemal nie czuła, jak wpada na szlachcica, osuwa się na kolana...

Do chaty wpadło trzech pachołków. Dwóch młodych, o obliczach wymalowanych barwiczkami, trzeci stary, o pobrużdżonej twarzy oszpeconej kilkoma bliznami. Złapali Dwernicką za ręce, szyję, wykręcili ramiona w tył, unieruchomili w uścisku, przytrzymali.

Młody panicz rozsiadł się wygodnie na pieńku ze starej bukowej karpy. Pochylił się i dobył z sakwy gęsie pióro.

– Ty jesteś panną, którą miłuje Jacek Dydyński – mruknął. – Nie wiesz, niewiasto, jak bardzo ci zazdroszczę. Czym bowiem jest miłość? Czym strach? Dlaczego ja nigdy jej nie poczułem? Do diabła, ja w ogóle niczego nie czuję. A bardzo bym chciał! Czy ty wiesz, jak wdzięczny jestem losowi, że urodziłem się szlachcicem? Gdybym nim nie był, musiałbym udawać, że miłuję, iż lituję się nad bliźnim, że wzrusza mnie męka Chrystusa i szelmy wieszanego na miejskiej szubienicy. Inaczej wygnano by mnie z rodziny, wypędzono z każdej wioski czy miasta. A ponieważ jestem panem, nie muszę odgrywać żadnej komedii, zakładać maski dobrego samarytanina czy innego kpa. Jestem, uważasz, Konstancjo – samym sobą.

Dwernicka milczała, wpatrując się weń z przerażeniem.

– Jedno tylko czuję u ludzi – rzekł cicho. – Wasz lęk. Widzę go i bez trudu rozpoznaję, czego się boicie, przed czym drżycie, z jakiego powodu klepiecie modlitwy na kolanach i polecacie duszę Bogu. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wielki to dar. A teraz – rozkazał głosem nieznoszącym sprzeciwu – zobaczmy, czego ty się boisz od małego dziecka. Obnażyć ją! Pokażcie mi jej strach.

Rozdział VII

Bitwa o Dwernicką

Wstrząsający list ● Zbójeckie gniazdo ● Ostrze na ostrze ● W diabelskich sidłach ● Piekło ● Podstęp Stadnickiego ● Niespodziewane uwolnienie ● Wojna z Łukaszem Opalińskim ● Tajemnica ksiąg sanockich ● Samozwaniec ● Ofiara Gedeona ● Któż zacz Hryń Kardasz?

Świst strzały zabrzmiał jak zawodzenie upiora. Grot wbił się w drewniany słup ganku, o łokieć od głowy Jacka, i zadygotał. Stolnikowic przyklęknął, kładąc dłoń na rękojeści szabli. Daleko za bramą, za palisadami, którymi obwiedziony był dwór, dostrzegł jeźdźca zawracającego konia w stronę gościńca.

To nie był morderca, lecz posłaniec. Jak legendarny Pandaros spod Troi, w zapadającym mroku posłał pocisk prosto w sam środek słupa i Dydyński był pewien, że strzelec tam właśnie mierzył. Potwierdzał to nadziany na strzałę wbitą w drewno kilkakrotnie złożony skrawek papieru. Jacek złamał drzewce, zdjął list i zbliżył go do oczu. Było zbyt ciemno, cofnął się więc do izby i pochylił nad świecą.