Z bliska Hołuczków robił wrażenie małego miasteczka. Były tu dwie karczmy, parę chłopskich chałup, jeszcze więcej szop, lamusów i składów. Na Ukrainie taki przysiółek mógł uchodzić za mały Kraków, jednak ponieważ postawiono go na Rusi, w sąsiedztwie Sanoka i Przemyśla, był tylko Hołuczkowem.
Starosta grodowy z Sanoka rzadko pojawiał się w wiosce, a jeśli już, to z przytupem, z milicją dworską, kozakami, czasem nawet z powiatowym pospolitym ruszeniem i w towarzystwie zacnych pań śmigownic. Jego wjazd zazwyczaj odbywał się z taką pompą i zwadą, że nawet w Sanoku, Dynowie i Przemyślu bito we dzwony, myśląc, że oto nadchodzi orda. Starosta zwykle wyciągnął stąd za czuprynę jednego czy dwóch banitów, których później podgalali na czerwonym suknie kaci w Sanoku i Lisku. Potem zaś na jakiś czas spokój wracał znowu na trakty i gościńce Rusi. Przynajmniej do chwili, gdy do Hołuczkowa nie zawitali kolejni wywołańcy i infamisi spragnieni uciech i zawartości kupieckich wozów.
We wsi należącej do Ramułta znajdował schronienie szlachetnie urodzony zbój z Bieszczadu, swawolny żołnierz ścigany przez prawo, szlachcic, któremu nie pofortuniło się w zwadzie czy zbrojnej napaści. Tu trafiali Lipkowie i swawolna, buntownicza czeladź. A także wszyscy ci rębacze i zawalidrogi, którzy chętnie i bez wyrzutów sumienia odmieniali ludzkie żywoty na portrety Jaśnie Miłościwego Króla Zygmunta bite na poznańskich i gdańskich dukatach. Przy nich zaś wieszała się rozbójnicza hałastra ludzi, którzy chcieli dorobić się szybkiej fortuny na fantazji panów braci rzucających talary i floreny sługom i ladacznicom. Byli to Żydzi, Ormianie i lichwiarze skupujący za bezcen ornaty i pateny połupione z kościołów, odkupujący klejnoty, stroje i broń zagrabioną w czasie zajazdów, herbowe pierścienie, w których tkwiły jeszcze oberżnięte palce poprzednich właścicieli. Pasy, szuby, delie i kołpaki z krwawymi dziurami po kulach i cięciach szabel. Do Hołuczkowa udawał się Szot domokrążca, gdy chciał na jakiś czas zamienić swój kram na pałasz, szlachcic chudopachołek szukający służby u możnego awanturnika, rębajło żyjący z podgalania łbów i wąsów panów braci. Tutaj przyjeżdżał obywatel werbujący ludzi do pomocy w urządzeniu zajazdu lub przetrzepaniu skóry znienawidzonemu sąsiadowi, mnich demeryt zbiegły z klasztoru i sprzedajne dziewki marzące o losie wielmożnej meretrycy z łaski możnych polskich panów tudzież ich herbowych kusiów.
Kolorowy tłum zaludniał od świtu do zmierzchu karczmy, sioła i opłotki wioski. Dlatego Dydyński porzucił myśl o przebraniu się. Inna rzecz, iż aby wyróżniać się z tłumu w Hołuczkowie, trzeba by chyba włożyć na łeb turecki turban, ustroić się w ornaty, chadzać poprzedzany przez sześć kurew z trąbami i powiewać chorągwią z wizerunkiem Matki Boskiej Ludźmierskiej.
Los jednak spłatał mu figla. Stolnikowic miał nadzieję, że uda mu się odnaleźć karczmę, w której stanął Sienieński, bez zwracania na siebie uwagi. Tymczasem już na gościńcu przed wioską czekał na niego sam Ramułt w towarzystwie trzech pocztowych. Dydyński pozdrowił go z daleka, wyminął i dalej jechał swoją drogą, jednak szelma i frant nie dał się wykpić – zawrócił konia i zrównał się z wierzchowcem pana stolnikowica.
– Mości panie Dydyński – rzekł cicho – nie jedźże do Hołuczkowa.
– Tak? A niby dlaczego?
– Bo tam w mojej karczmie stoi ichmość Sienieński. A kto to jest Sienieński, to już na pewno waści wiadomo.
– I cóż z tego?
– To, że on tam czeka na waszmości.
– Zatem się z nim spotkam. A waszmość co się frasujesz?
– Bo zginiesz.
– To się waszmość powinieneś radować. Będziesz dobrze Sienieńskiemu służyć, dwójniaki lać do kuśtyków, tedy ci da moją głowę odwieźć do Łańcuta. A pan starosta nie poskąpi za nią musztułuka.
– Nie służę Stadnickiemu – mruknął zafrasowany Ramułt. – Nie jestem niczyim pachołkiem.
– A może jeszcze do klasztoru chcesz wstąpić?
– Jeno guzy wyniosłem z tej służby, panie bracie. Po ostatniej zwadzie w Jotryłowie za Dynowem, u pani Salomei Bełchackiej, powiedziałem sobie, że koniec i basta! Przecież mam ja mój Hołuczków, nie potrzebuję po dworach szczęścia szukać.
– A ja już wiem, kto waszmości na dobrą drogę nawrócił – mruknął Dydyński. – Twarde pięści pana Gedeona Dwernickiego. Solidnie poszczerbił waści kompaniję, aż w szpitalu u Świętego Ducha cztery niedziele w betach leżeliście.
Ramułt przeżegnał się nabożnie.
– Jezus Maria – wykrztusił. – Abyś tego imienia w złą godzinę nie wymówił, panie bracie. Toż to prawdziwy bies z piekła rodem. Druhowi mojemu głowę odrąbał, mnie porąbał, pachołków posiekł, psi syn. Oj, zbrzydła mi wówczas kompanija pana starosty i już do Łańcuta wracać nie chcę. Cóż jednak z tego, jeśli być może wkrótce wszyscy w obozie Diabła się spotkamy.
– Jak moglibyśmy się spotkać, skoro zarówno ja, jak i waszmość tyle zważamy na niego co na szczekanie psa?
– Stadnicki szykuje się do rozprawy ze starostą leżajskim. Mało mu swoich ludzi łańcuckich, więc chce jeszcze zmusić szlachtę przemyską i sanocką, aby mu stanęła jak na pospolite ruszenie!
– Jak to? Przecież to gwałt! Bezprawie jawne! Jak myśli to uczynić?!
– Prawem i lewem. Z pozwem w jednym, a szablą w drugim ręku. Porozsyłał już listy do okolicznej szlachty, w których żąda pomocy przeciwko Opalińskiemu. Jeśli dojdzie do wojny, a to rzecz pewna jako amen w pacierzu, wszyscy mają stawać z pocztami pod Czarną i iść pod rozkazy jego poruczników, jak na Tatarów albo na Wołoszę.
– Już widzę, jak go posłuchają.
– Posłuchają, posłuchają. Kto się na wici nie stawi, w tego folwarkach i włościach niebo i ziemię Stadnicki zostawi. To rzecz pewna, że cała okoliczna szlachta się nie zjedzie, zwłaszcza że większa część pójdzie lub już poszła na służbę do Opalińskiego. Ale bliskich sąsiadów Diabeł trzyma w strachu i ci – volens nolens – wyruszą, aby się bić za niego.
– Dziękuję waszmości za wieści.
– Podziękujesz mi najlepiej, jeśli zaniechasz wyprawy. Sienieński naprawdę chce cię zabić.
– Moja w tym głowa, nie waszmości.
– Ja z dobrego serca ostrzegam.
– Czy jest może w Hołuczkowie jakaś panna? Młoda, krasna, z czarnymi warkoczami? Nie przywiózł jej Sienieński?
Ramułt nachylił się do ucha Dydyńskiego.
– Jest, jest, panie bracie. W karczmie Pod Lipą. Ale Sienieński jej okrutnie pilnuje, bo ma ze sobą poza pocztem kilkunastu hajduków z Łańcuta i Zegarta.
– Zegart też jest? No proszę, całkiem zacna kompanija. Kogo tu jeszcze brakuje? Judasza Iskarioty? Beryndy? Mego brata Przecława?
– Waszmość zawróć... Ja proszę.
– Nie, panie Ramułt. Nie mogę.
– Tedy ja się oddalam – rzucił pośpiesznie szlachcic – niebezpiecznie będzie, jeśli kto mnie zobaczy z tobą.
– Z Bogiem.
W chwilę później Dydyński wjechał w opłotki Hołuczkowa, między chaty, kramy, szopy. Mimo iż zima była w całej pełni, a od rana mróz malował na błonach i szklanych gomółkach okien wzory piękniejsze niż koronki u pludrackich koszul, kręciło się sporo szlachty, przekupniów i Żydów. A kiedy stolnikowic sanocki podjechał bliżej, wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę. Panowie bracia, czeladnicy, pachołkowie, murwy, kramarze i chłopi odsuwali mu się z drogi, czyniąc przejście, rozchodzili pod płoty i podcienia, obracali głowy w stronę niezapowiedzianego przybysza. Rozmowy, krotochwile i śmiechy urywały się jak ucięte nożem. Ladacznice przestawały zabawiać swoich gachów, Żydzi, Szoci i Ormianie kończyli targowanie, zawalidrogi i rębacze podrywali głowy znad mis z polewką i glinianych kufli z piwem. Wszędzie, gdzie pojawił się stolnikowic, zapadała złowieszcza cisza, jak gdyby upiór wstały z grobu przyjechał do wioski z własną głową w ręku.
Wszyscy wiedzieli, po co przybył Dydyński i co się będzie działo w Hołuczkowie. Czekali zatem w milczeniu i patrzyli.