Jacek nad Jackami jechał środkiem traktu, rozparty wygodnie w kulbace, z ręką wspartą na biodrze, jak polski pan i posesjonat. A w jego głowie zakiełkowała myśl, że jeśli nawet przyjechał tu po śmierć, tedy w kondukcie odprowadzą go persony, które trudno było wyrzucić z pamięci. Stolnikowic bez trudu poznawał hultajów, awanturników i brygantów, którzy kulili się pod sobotami, wyglądali zaciekawieni z okien i drzwi. W tłumie herbowych ludzi dostrzegał poznaczone bliznami oblicza dwóch najmłodszych Rosińskich z Teleśnicy – Piotra i Jana – górskich zbójów, z którymi miał niedokończone porachunki. W najlepszej komitywie pił z nimi Mikołaj Tarnawski z Zagórza, hultaj i paliwoda, swawolnik i rozpustnik, najbliższy komilton i kochanek kasztelana Stadnickiego z Liska. Człowiek, który trzy lata temu doprowadził do wielkiej wojny pomiędzy Stadnickimi a referendarzem koronnym Drohojowskim.
Dydyński jechał dalej, widząc grymasy wściekłości lub zdumienia na twarzach niektórych panów braci, oglądając uchylające się czapki i kołpaki lub dłonie chwytające za szable. Widział, jak otworzyły się drzwi pierwszej z karczem i stanął w nich niski, gruby jegomość o czerwonawej gębie, spoglądający ze złośliwym uśmiechem na stolnikowica. Był to Jerzy Krasicki z Dubiecka – warchoł, pieniacz i awanturnik wojujący ze wszystkimi sąsiadami, słabujący na umyśle, zwany na sejmikach i po karczmach Grandżadżą. Tego Dydyński porąbał kiedyś w Krakowie, pod Wawelem, w zwadzie o nierządną dziewkę. Starosta poprzysiągł mu zemstę, nie mogąc jednak dorównać sławnemu Jackowi nad Jackami w szabli, wyżywał się protestacjami tudzież w miotaniu na głowę stolnikowica przekleństw i kalumni. A także wpisywaniem do ksiąg grodzkich pozwów sążnistych i długich jak pogrzebowe epitafia, w których miażdżył na pył, bijał, łomotał i eunuszył swego adwersarza.
Dalej w tłumie szlachetków wyległ na ulice pan Andrzej Fredro – szlachcic możny i bogaty, sławny burda i zawalidroga, który nie wiadomo co robił w Hołuczkowie w kompanii brygantów, frantów i judaszów. Za nim stał jego sługa – Murzyn odziany w delię i aksamitny żupan, którego to pachołka Fredro zakupił sobie na bazarze w Kaffie. Był to jego najwierniejszy stronnik, a w dodatku wydmikufel i rębajło, który wszczął niejedną zwadę, pojedynek i awanturę. A ponieważ był także sławnym na cały powiat jebaką, nie dziwota, że porodziło się po nim ongiś wśród przemyskich ladacznic kilkoro dzieci czarnych jak smoła. A i niejeden sąsiad pana Fredry z trwogą zaglądał do kołyski po połogu żonki. Dalej zaś w szeregach czeladzi, Kozaków i Lipków, dotrzegał pan Dydyński kaprawe i poszczerbione gęby kolejnych już przedstawicieli rozrodzonego szeroko na Rusi rodu Żurakowskich, którzy nie wiadomo skąd wzięli się w Hołuczkowie, skoro większość z nich pokutowała po wieżach starościńskich, a reszta nie wykurowała się jeszcze po łaźni, jaką sprawił im Gedeon w klasztorze Ojców Bernardynów w Przeworsku. Może zatem ci tutaj po prostu spadli panu Twardowskiemu z Księżyca? Zresztą Żurakowskich zawsze wszędzie było pełno.
W miarę jak Dydyński zbliżał się do karczmy Pod Lipą, coraz to nowi panowie bracia wychodzili na jego spotkanie. Już z daleka wygrażali mu dwaj bracia Rytarowscy, rabusie z gościńców, zabójcy Wawrzyńca Wessla w Bańkowej Wiszni, których Dydyński, wynajęty przez wdowę, nie tylko wybrał z Gwoźnicy jak ślepe kocięta, ale na dokładkę posłał do wieży na rok i dwanaście niedziel pokuty, a najstarszego Mikołaja – na katowski szafot, gdzie szlachcic dał głowę katu na czerwonym suknie.
Za Rytarowskimi cisnęła się sroga, obszarpana czeladź i szlachecka gołota. Ci wszyscy Sękowscy, Kadłubiccy, Dąbscy, Rybczyńscy, Komarniccy, Jaworscy, Terleccy, Wysoczańscy, Zagwojscy, Czernieccy i Berezowscy, którzy gotowi byli każdego zdradzić, wszystko zaprzedać, zabić szlachcica dla pary dobrych butów czy rycerskiego pasa, własną matkę oddać w tatarską niewolę za dwa szelągi oraz garniec piwa i jeszcze chwalić się tym przed kompanami. To właśnie była owa rzesza szlachecka, która najmowała się do zajazdów i raptów, do zwad i waśni, czasem odpływała pod chorągwie tatarskie, wołoskie i wolontarskie, bo żadnego z tych zgołociałych szlachciców nie stać było na poczet i porządnego konia. Z nich właśnie tworzyły się złowieszcze kupy swawolne terroryzujące spokojnych włościan i obywateli, oni brali udział w wyprawach na Wołoszczyznę, rumacjach i zbrojnych demonstracjach, łupili dwory, rozbijali skrzynie i sklepy, krzywdzili dziewki i szlachcianki, a zwykle kończyli gdzieś na stepie albo na gościńcu umierający z ran od kuli, pałasza bądź tatarskiej strzały. Nie wszyscy patrzyli miło na Dydyńskiego. Jednak żadna szabla nie wyskoczyła z pochwy, nikt nie sięgnął po rusznicę, nie porwał za półhaka, garłacz czy pistolet. Sienieński był pierwszy, a oni wszyscy – zgołociali et odardi, nie śmieli iść przed jaśnie wielmożnego pana z Pomorzan. Czekali zatem jak szakale i hieny, bacząc, czy ze zdobyczy da się uszczknąć jakiś kęs dla siebie. Dydyński wiedział, iż jeśli wygra, będą pić jego zdrowie do niedzieli, a co drugi ofiaruje mu swą szablę na usługi. Lecz jeśli przegra, rzucą się na jego dogorywającego trupa jak dworskie psy na konającego z głodu wilka.
Aleksander Sienieński czekał na niego w sobotach starej karczmy Ramułta, w otoczeniu swoich ludzi oraz hajduków Diabła Łańcuckiego, spokojny, piękny i opanowany. Tuż obok stali jego dwaj pachołkowie, przy czym ten bardziej poszczerbiony obejmował młodszego jak chłop babę. Dydyński poznał ich od razu. To był Piotr Krzysztoporski i jego sługa Gerwazy Mniński zwany Aramisem. Para morderców połączona sodomicką namiętnością do męskiego ciała. Dydyński słyszał, że równie wprawni byli w uprawianiu tureckiej miłości i niewoleniu młodych chłopców co w przecinaniu nici ludzkich żywotów. A najgorsze, że w ich towarzystwie nikt nie mógł być pewien nie tylko zdrowia, ale także całości swego siedzenia. Stolnikowic domyślał się, że po przybyciu do Hołuczkowa znieważano ich i wyśmiewano. Wszystko jednak do czasu, gdy padł pierwszy trup, bo teraz nie spostrzegał, aby ktoś choć zerknął krzywo na ich diabelskie karesy. A tak prawdę mówiąc, trupów pozostawionych za sobą przez tę parę sodomitów uzbierałoby się już ze dwie krypty. I to takie solidne jak w kościołach krakowskich.
Ciekawe, że nigdzie nie było widać Przecława, a przecież młody judasz Dydyński nie powinien darować sobie kolejnej okazji do upokorzenia brata – zwłaszcza po klęsce, która spotkała go na przeprawie pod Sobieniem. A jednak stolnikowic nigdzie nie dostrzegał jego ponurej gęby.
W zamian za to zobaczył starą kolasę nakrytą porwanym płótnem, pod którym rysowały się dziwne, podłużne kształty. Trupy? Martwe ciała? Nie było to nic szczególnego w Hołuczkowie.
– Witam, panie Dydyński! – rzekł Sienieński. – Zaiste nie ufali moi ludzie, że waszmość sam przyjedziesz, kazali hajduków ściągnąć, czeladź z rusznicami. A ja przecie wierzyłem, że pan stolnikowic swój honor ma. I panny na szwank nie wystawi!
– Gdzie Dwernicka?! Chcę ją zobaczyć!
– Ręczę słowem, że jest cała i zdrowa.
– Muszę ją widzieć! Inaczej nici z naszej umowy, mości panie!
– Hola, mości Dydyński! – zaprotestował Sienieński. – Czy ja dobrze słyszę? Sam tu jesteś, a nas prawie chorągiew. Nie myślisz chyba nam tu rozkazywać. Zważ, że nie chcę cię z zasłupia zastrzelić, ale po kawalersku dać pole z żelazem w ręku.
– Choćbym sam jeden na pułk miał uderzyć – Dydyński położył dłoń na szabli – nie stanę z tobą do walki, dopóki się nie przekonam, że panna Konstancja jest cała i zdrowa!
Sienieński skinął na hajduków. Po chwili dwóch rosłych drabów wypchnęło z izby młodą niewiastę. Dydyński wytężył wzrok...
Konstancja!
Dziewczyna poznała go od razu. Była blada, z wielkimi sińcami pod oczyma, podrapana i poobijana; w jej żupaniku brakowało połowy guzów, jeden rękaw zwisał naderwany, włosy były rozpuszczone, potargane i pokryte zakrzepłą krwią. Widać okazała się równie potulna co wzięta żywcem lwica. Dydyński z satysfakcją odnotował, że wśród hajduków Stadnickiego były już pewne straty. Jeden z pilnujących jej drabów miał podbite oko, zaś nos drugiego był przestawiony na bok jak żelazny kogut na wieży ratusza po wichurze. A na policzku trzeciego sługi widniały świeże ślady zębów.