Выбрать главу

Ot i cała Konstancja Dwernicka!

Dziewczyna szarpnęła się w ramionach hajduków, jej oczy zaszkliły się łzami.

– Jacek! – krzyknęła, ale Sienieński podniósł rękę ostrzegawczym gestem. Konstancja zamarła. Nie wydała już z siebie żadnego głosu, choć przecież nie zatkał jej ust ręką. Dydyński widział, jak zadygotała i zamiast wyrywać się z rąk hajduków, cofnęła wstecz. No cóż, Sienieńskiego strach się było bać.

– Panna jest żywa i zdrowa – rzekł rębajło do Dydyńskiego. – Tak jak obiecywałem. Nieco obita, ale jak sam rozumiesz waszmość, na tak ognistą klacz potrzeba ostrego munsztuka.

Jacek Dydyński zamarł wpatrzony w dziewczynę. Konstancja! Konstancja! – zawyło coś w głębi jego duszy. Teraz, kiedy widział jej bladą, wymizerowaną twarzyczkę, niemal dzielił strach i lęk miotający dziewczyną, poczuł tak straszną wściekłość, iż zdawałoby się, że jeszcze chwila, a nie wytrzyma, porwie za szablę i rzuci się na całą sforę służalców Diabła Łańcuckiego, choćby go mieli porąbać na sztuki!

Bez słowa zeskoczył z konia, klepnął zwierzę po zadzie, zrzucił delię i cisnął ją na śnieg zryty kopytami wierzchowców, założył za pas poły żupana.

– Stawaj, waść! – wycharczał ze złością. – Tutaj, zaraz!

Zimny uśmiech wykrzywił piękne oblicze Sienieńskiego. Zszedł w dół po stopniach, wolno, nie śpiesząc się.

– Ot, widzę, panie Dydyński, że doprawdy kawalerska w tobie fantazja. Mości panowie! – zakrzyknął do obecnych. – Wszystkich jak tu jesteście biorę na świadki, że jeśli pan Dydyński mnie pokona, wolno mu będzie z panną Dwernicką odjechać – choćby na koniec świata. Zrozumieliście?!

Starczyło, by Krzysztoporski i Aramis pokiwali głowami, a Dydyński wiedział już, że jego wróg nie łgał. Nigdy nie słyszał, aby ktoś kiedykolwiek kwestionował rozkazy Sienieńskiego, gdyż groziło to wielkim uszczerbkiem na zdrowiu. Ze swojej strony zaś miał nadzieję, że dotyczyło to również tych poleceń, które miały zostać wykonane pośmiertnie. Nie przewidywał wszak, aby ten pojedynek miał zakończyć się inaczej niż klęską jego wroga.

Dydyński porwał za czarną szablę bojową. Z cichym szmerem ostrze wyskoczyło z pochwy, zabłysło w zimowym słońcu, smukłe, łagodnie zakrzywione, dość szerokie, lecz zaopatrzone w bruzdę i trzy strudziny – z czego jedną w tylcu. Oprawione było w czarną rękojeść zaopatrzoną w paluch, jelce i szeroki kabłąk dochodzący niemal do samej głowicy.

Sienieński szedł w jego stronę powoli, bez zbytecznego pośpiechu. Nie wyciągnął jeszcze broni.

– Ile ja słyszałem o waszmości – rzekł. – Sławny pan Dydyński w powiecie, w Ziemi Sanockiej, w województwie. Honorowy, dzielny, zacny, bez trwogi. Wielu takich było przed tobą, panie bracie. Wszystkich ich zabiłem.

– Stawaj! – wycharczał Dydyński.

Łopot skrzydeł zaskoczył stolnikowica. Czarny kruk przysiadł na ramieniu Sienieńskiego, przyjrzał się Jackowi nad Jackami mrocznymi paciorkami oczu. Do diabła?! Co to miało znaczyć?

Dydyński od razu przypomniał sobie straszne zdarzenie spod szubienicy, trupy dziobane przez ptactwo, ten ruch i rumor, który zbudził się wśród ścierwojadów, gdy podjechali bliżej razem z ojcem. Kruki... Teraz je zobaczył! Całe stado krążyło nad Hołuczkowem jakby nad polem przyszłej bitwy. A pan stolnikowic już domyślał się, jaką rolę wyznaczono im w misterium, którego głównymi bohaterami byli on i Konstancja.

– Strach, proszę waszmości – rzekł Sienieński, a potem pogładził kruka po grzbiecie lewą ręką – jest okrutny. Strach może przydarzyć się najmężniejszemu rycerzowi. Najwaleczniejszemu towarzyszowi wojskowemu. Czuję twój lęk, panie bracie. Poczułem go wtedy, gdyśmy spotkali się w grodzie w Sanoku...

Kruk wpatrywał się szyderczo w stolnikowica. Czyżby już wiedział, jak zakończy się pojedynek? Czy szykował się, aby z resztą swoich braci spaść na świeże, jeszcze ciepłe ciało Dydyńskiego i poszukać owych dwóch najsmakowitszych kęsów – ludzkich oczu?

Ptak rozłożył skrzydła, zakrakał i odleciał. A potem nie było już mrocznego ptaka, nie było jego czarnych jak noc oczu... Był Sienieński, który właśnie – Dydyński oglądał jego ruchy jakoby we śnie – pędził wprost na stolnikowica. Jacek nad Jackami widział lśniące ostrze jego węgierki zaopatrzone w pióro i sterczący młotek, zwieńczone rękojeścią o pochylonej ku przodowi głowicy, z łańcuszkiem odchodzącym od krzyżowego jelca... Szabla płynęła wolno w powietrzu, tnąc z zamachu wykonanego obrotowym ruchem ręki Sienieńskiego. Szła w górę, była coraz bliżej, wznosiła się... Na chwilę przesłoniła blask dalekiego zimowego słońca...

Furkot ostrza rozdzierającego powietrze!

Brzęk zimnej stali.

Dydyński sparował z rozmachem cięcie zadane piekielnym polskim atakiem, z podlewu wrąb, zastawił się szablą niemal w ostatniej chwili, osłaniając czoło, które już, już rozłupać miała krzywa węgierka Sienieńskiego! Przyciął wroga wlic, krótko, szybko, z łokcia... Przeciwnik nie był głupcem. Mając lepszą pozycję po łukowym ciosie, nie przyjął ostrza na zwykłą zastawę, lecz sparował cięcie odbiciem, tnąc z całych sił brzuścem w sztych czarnej szabli stolnikowica.

Rękojeść aż zadrżała Dydyńskiemu w ręku. Sprawnie uskoczył w bok, poprawił wnik, krótkim, błyskawicznym cięciem z nadgarstka rąbnął wroga w kiść i posłał szybką odpowiedź, jeszcze zanim nadeszło kolejne uderzenie.

Chlastali się i uderzali trudnymi do wychwycenia cięciami, wypróbowując słabości i niezręczności przeciwnika. Dydyński uderzył w kiść, Sienieński zripostował wręcz, stolnikowic odpowiedział wnik, dostał cios wklet i sam przyciął wlew. Ruchy walczących stawały się coraz szybsze, a oddechy coraz bardziej świszczące. Rozgrzewali się, rozpędzali, szykując do prawdziwej walki.

Sienieński zaczął jako pierwszy – tnąc z łokcia włęg, przekręcił rękojeść szabli pionowo, chlasnął Dydyńskiego po łuku, na odlew, próbując podstępnego zwodu. Stolnikowic przyjął wyzwanie – zamiast zastawiać się, opadł w dół, skurczył na przygiętych nogach, a jednocześnie, przepuszczając ostrze wroga nad głową, wyskoczył w przód z prostym cięciem wkłąb!

Sienieński zawinął się niemal w ostatniej chwili. Umknął spod ostrza w momencie, gdy szabla Dydyńskiego przecięła skrawek cholewy jego safianowego buta. Od razu wyprowadził szerokie, zamachowe cięcie wzerk, chcąc od jednego ciosu zdjąć łeb stolnikowica z ramion jak dojrzałą dynię. Dydyński zasłonił się, trzymając szablę obróconą ostrzem w górę, a potem niespodziewanie zawinął w miejscu, zakręcił w rzadko spotykanym piruecie, tnąc włęg z zamachu i dodając do potęgi ciosu całą siłę obrotu swego ciała.

A kiedy wyprowadzał uderzenie, szybko jak błyskawica złączył obie dłonie na rękojeści, tnąc Sienieńskiego strasznym podwójnym trybunalskim uderzeniem w łeb lub w pierś.

Śmierć musnęła Aleksandra o włos. Zdmuchnęła mu kołpak z łba, ścięła z rozmachem pęk czaplich piór przy trzęsieniu. Dydyński chybił – bo w tejże samej chwili usłyszał łopot skrzydeł tuż obok swojej głowy...

Sienieński wrzasnął tryumfująco – zakończył sprawę unikiem z jednoczesnym cięciem włęg. Stolnikowic ledwie odbił ten cios. Kruk przemknął mu nad lewym uchem, a szlachcic wstrząsnął się przerażony, spodziewając się, że lada chwila pazury rozorają mu twarz, a potem odskoczył w tył.

Aleksander z Pomorzan runął nań, zasypując gradem ciosów. Ciął na odlew, zbił kontruderzenie, przyciął z podlewu i znowu na odlew. Dydyński składał zastawy odruchowo. Nie mógł jednak skupić się na walce, bo przeklęty kruk ciągle krążył wokół niego, łopocąc złowieszczo skrzydłami. Przemknął nad głową szlachcica, muskając jego brew, załopotał pod pachą, przeciągnął pazurami po plecach. Był blisko, zbyt blisko – atakował i nawracał, uciekał i ponawiał swe podstępne starania. Dydyński doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż potężny, zrogowaciały dziób bestii poluje na jego zielone, błyskające gniewem oczy. Że jeszcze chwila, a straci wzrok, a wówczas ten przeklęty diabeł Sienieński wypruje z niego bebechy, pośle wprost w objęcia aniołów, z których żaden nie przypominał Konstancji. Na razie bez trudu odbijał proste ataki wroga. Odlew, podlew, odlew, podlew. Cięcie, zastawa, zastawa, cięcie...