Cisnąwszy na kratę wszystko, co było w zasięgu wzroku, i porozbijawszy co tylko się dało w celi, Jacek Dydyński przyskoczył do przegrody, chwycił żelazne pręty i potrząsnął nimi. To znaczy chciał potrząsnąć, gdyż jeśli liczył, iż wyrwie je z kamiennego muru, to właśnie okazało się, że do siły Herkulesa ciągle mu daleko.
– Zabiję! – warknął, przybliżywszy twarz do prętów. – Zamorduję!
– A za cóż chcesz mnie zabić, mości panie Jacku nad Jackami? – zapytał łagodnie Diabeł Łańcucki zasiadający po drugiej stronie prętów, przy stole zastawionym dzbanami z winem i marcepanami. – To ja cię, waszmość, w najlepszej celi trzymam, ja ci kaganek kazałem przysłać, aby ciemności rozświecić. Ja cię jak wojewodzica przyjmuję, jadło daję, dziewkę – każesz – przyślę. Zapewniam waćpana, że sam Konstanty Korniakt nie miał u mnie takich wywczasów. A cóż znaczą Dydyńscy przy Korniaktach? I ty mnie chcesz zabić? Za co?
– Gdzie jest panna Dwernicka?! Coście jej uczynili?!
– O to waści idzie? – roześmiał się Stadnicki i nadstawił kielich, aby sługa mógł dolać doń wina. Diabeł wypił trochę, posmakował, a potem skrzywił się. Ostatnio jego piwniczka świeciła pustkami, a to dlatego, że ludzie starosty leżajskiego złupili między Świńczą a Trzcianną transport wina ciągnący ze Śląska do Łańcuta. – Niewiasta, mospanie, instrumentum diaboli. Z niejednego mędrca zrobi głupca, z niejednego pana dziada proszalnego. Tak ja ci, panie Dydyński, dam dobrą radę: strzeż się, waszmość, podwik, bo krew w tobie gorąca. Bo po co było mnie zdradzać? Po co ujmować się za szaraczkami z zaścianka, gdzie dwie krzywe chałupy i diabeł mówi dobranoc? Wszystko przez jedną podwikę, która zawróciła ci w głowie. A może – ściszył głos – czarami cię zniewoliła? Nie byłoby to żadne novum, mości panie bracie, bo gładka jak diablica.
– Przypominam ci, mości Stadnicki, że nie ma takiego miejsca na świecie, z którego nie zdołałbym cię wyciągnąć! Nie ma takiej nory, do której schowałbyś się przede mną, jeśli ją skrzywdziliście!
– Na twoim miejscu, waszmość – mruknął starosta – zastanawiałbym się bardziej nad swoim obecnym losem, a nie nad zemstą na mnie, Bogu ducha winnym człowieku. Wielu tu przed tobą, panie bracie, bywało hardych i dumnych ludzi. Ale opuścili go tylko ci, co pomiarkowali, że z mego loszku można wyjść nie inaczej, jak tylko w pokorze, na kolanach. Bo co powyżej, to miecz łańcuckiego oprawcy ukróci. Tak i ty, panie bracie, mnie nie urażaj, bo cóż ja poradzę, że cię Sienieński poturbował, a pannę twą porwał? A może – dorzucił Stadnicki z chytrym uśmiechem – jakieś miłowanie jest między nimi, co? Bo to przy raptach dzisiaj różnie bywa...
– Zabiję cię, psi synu! – ryknął Dydyński. – Podejdź bliżej, niech cię zagryzę przez kraty, ty diable!
– No, no, no, panie Dydyński. – Starosta pogroził wyciągniętym palcem ozdobionym okazałym pierścieniem z rubinem, zrabowanym kilka lat temu we dworze Korniaktów w Sośnicy. – Mnie Diabłem zowią tylko z kurwy synowie, a przez takowych zelżon być nie mogę. Nie równaj tedy swojej pani matki, którą dobrze znałem, z byle małpą z Sanoka czy Przemyśla, bo zbluźnisz! Miewałem ja tu w Łańcucie przed tobą figlarzy, co mnie lżyli, na sądy i starostów liczyli. Oj, skruszeli oni w końcu, niebożęta. Bo nie masz waszmość pojęcia, jak długi post o samej wodzie umniejsza dumę i pychę szlachecką i jak bardzo rozjaśnia ludziom w głowach. Jak szybko znajdują się po takim poście dukaty, pieniądze, jak sprawnie odnajdują zagubione skrypty i papiery. Jak znikają pozwy i obiaty w księgach grodzkich. Nie zmuszaj mnie tedy, abym ci jako zajączkowi skruszeć kazał, bo na pewno ci to na zdrowie nie pójdzie.
– Spróbuj szczęścia, mości starosto. Teraz masz szansę, aby się pomścić na mnie, bo jestem w ciemnicy, za kratami. Ale wierz mi, że gdyby nie te żelaza, które nas dzielą, bardziej liczyłbyś się ze słowami, bo oszukałeś mnie podle w sprawie Dwernickich. Pomnij, że kiedy wstępowałem do ciebie na służbę, rzekłem jasno – kaduków nie biorę, niewiast ani dzieci nie zabijam. A waszmość nawet mi nie wspomniałeś, że mamy przywlec z Dwernik cały zaścianek w dybach, że Zegart ma schłopić wolnych panów braci.
– Zdziwisz się, mości panie Dydyński. Nie mam do ciebie żalu o to, co się tam stało, bo co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. A ponadto serce we mnie łaskawe i miłosierne, nie to co u Opalińskiego, który mi Mietelskiego, szlachcica poczciwego, sobie równego, na drodze pojmawszy, kazał siekierkami tak zbić, że się w nim kości połamały. A ponadto mi łotrostwo, które pan starosta we dworze chowa, chłopów kilku zabiło w Stadnikach i Żołyni, mężatki i dziewki pogwałciło. Ja ci w ogóle odpuszczam, a Sienieńskiemu zakazałem cię ubijać. Wszystko dlatego, iż pilnie potrzebuję pomówić z tobą o pewnej sprawie.
Dydyński uśmiechnął się zimno i nadstawił uszu. Wiedział dobrze, że kłamstwa przechodziły Diabłu przez gardło równie łatwo co jezuicie na królewskim dworze, jednak cóż wadziło ich posłuchać.
– Pierwsze, co ci powiem, mości panie Dydyński, to że twa dziewka jest cała i zdrowa. No, może nieco pokory nabrała, kiedy z nią moi sabaci poigrali. Ale – uniósł ostrzegawczo rękę, wstrzymując protesty stolnikowica – nie została pohańbiona. Nie turbuj się zatem, że jej żywot urośnie, bo wianek został na swoim miejscu, może nieco przywiędły, ale cały. Sam oglądałem i próbowałem.
– Z kurwy synu! – wydarł się Dydyński. – Bodajbym ja ciebie tak próbował na szable!
– Względem tego chłopa, Borka, od wołów księżniczki Ostrogskiej. – Stadnicki obrócił się w stronę sługi, który od dłuższego czasu czekał zgięty wpół, jakby jego plecy były równie giętkie co najlepsza brzozowa witka do ćwiczenia hardej czeladzi. – To od razu go sprawcie. Ręce urżnąć piłą, chama na bronie żywcem w ziemi zakopać. Jak skapieje, głowę uciąć i do Przeworska z listem odesłać. A w liście...
Upił nieco wina i skrzywił się.
– W liście napiszcie tak... – Lice Diabła rozchmurzyły się nieco, kiedy wyrecytował:
Jeśli Zosieńka przyjdzie woły paść, pójdę i ja
Jeśli się tam bić ze mną będzie, będę i ja.
Waszej Książęcej Mości sługa i brat
Stanisław Stadnicki z Łańcuta
– A niechaj tam mistrz Wojtek piłę naostrzy – krzyknął Diabeł za sługą – bo mu znowu kości będą jęczeć jak stara przekupka u kuny! Chłopu dobrze gębę zatkajcie, bo dziś w Łańcucie bawi pan referendarz Świętosławski. Jeszcze się przestraszy i napisze, że ja tu poddanych męczę! Żem szelma i okrutnik, bies i pieski syn. Bo on przecie przyjechał jednać mnie z Opalińskim – roześmiał się wesoło Stadnicki.
Sługa skłonił się jeszcze raz, a Dydyńskiego zadziwiła zwinność jego grzbietu. Wiadomo jednak było wszystkim, że na dworze Diabła giętkość pleców była cechą, która mogła znacząco ułatwić życie czeladzi i pachołków.
– O czym to my... – zwrócił się znowu do Dydyńskiego. – A, o dziewce. I o naszych dawnych sprawach. A więc, mości panie stolnikowicu, kiedy cię schwytał Sienieński, zakazałem cię zabijać, tylko żywego do loszku wsadzić. A uczyniłem to dlatego, że chcę się z tobą rozmówić. A jeśli co dobrego wyjdzie z naszej rozmowy, tedy gotów jestem nawet cię uwolnić.
– Zatem słucham.
– Mości panie Dydyński. Zapewne zdziwi cię to, a być może zaskoczy, ale ja naprawdę nie mam nic ani do ciebie, ani do panny Dwernickiej, ani do samych Dwernickich, których, jak słyszałem, wziąłeś pod obronę.
– Zratowali mnie, kiedy Przecław – mój brat, a waszmości sługa – strzelił mi w plecy.
– Nie idzie mi tu o Przecława, ale o pewnego człowieka, któremu, jak chodzą słuchy, waszmość służysz. Nie bardzo ja w to wierzę, bo od kiedy szlachcic polski, syn stolnika, służy pierwszemu lepszemu chodaczkowi z zafajdanego zaścianka?
– Ten zafajdany chodaczek, jak waszmość powiadasz, wyjął mi kulę z pleców. Bez czego dziś tańcowałbym ze śmiercią. Dałem mu słowo. Słowo szlacheckie.
– A słowo Dydyńskiego nie dym, o czym sam miałem możność się przekonać. Nie o to mi jednak idzie, panie bracie. Nie o Dwernickich, bo co mi po takich Sarmatach, co na pospolite ruszenie z kijami stają, w szyszakach ze świerkowych łubów i w lipowych butach. Taka z nich szlachta, że jeno Żydom na śmiech. Nic mi do nich – niechaj sobie żyją, mnożą się i zaludniają Dwerniki. Nic mi do panny Konstancji, a jak chcesz, to ją sobie bierz za żonę; bierz i posag, bo przecież niezłe majętności za nią dostaniesz – dwie beczki dziegciu, wianuszek grzybów, lechę błota i co tam jeszcze mają na zaścianku. Choć gdybyś mi wiernie służył, gotów byłem dać ci moją Felicjanę. A z nią Rakszawę i Żołynię, a może jeszcze i Stadniki. Ale wola twoja, nie niewola. Nic mi do waścinego ożenku. Bo ja, proszę waszmości, mam rankor nie do ciebie, ale do starszego na Dwernikach, który pojawił się ni stąd, ni zowąd – do owego Gedeona Dwernickiego.