Выбрать главу

– Nimrod do “Argylla”, Nimrod do “Argylla”… – popłynął w eter alarm.

Oficerowie na mostku krążownika słuchali meldunku w osłupieniu. Wreszcie jeden z nich rzucił się do radiotelefonu i w podnieceniu przekazał najnowszą wiadomość marynarzom z Portland, czekającym na swoich łodziach. Dwie sekundy później “Cutlass” i “Scimitar” nabierały już szybkości; ich potężne diesle wypełniły zalegającą wokół mgłę basowym rykiem. Białe fontanny piany wytrysły spod dziobów, które uniosły się wysoko w górę, podczas gdy rufy zanurzyły się niemal po pokład; mosiężne śruby bezlitośnie mełły wodę, pozostawiając za okrętami szeroki spieniony ślad.

– Niech ich ciężka cholera! – krzyczał major Fallon do ucha dowódcy “Cutlassa” w ciasnej budce sternika. – Jak szybko możemy płynąć?

– Na takim morzu, jak dzisiaj, ponad czterdzieści węzłów.

Za mało… – pomyślał z rozpaczą Munro, wczepiony obiema rękami w jakąś stalową belkę, odkąd okręt zaczął wierzgać i szarpać niczym narowisty koń wyścigowy. Do “Freyi” było jeszcze pięć mil, co najmniej drugie tyle zdążyli już odpłynąć od tankowca terroryści. Nawet jeśli przewaga prędkości ścigających wynosi dziewięć węzłów, trzeba całej godziny, by dopędzić łódź Swobody, unoszącą go w bezpieczne labirynty holenderskich rzeczułek i wysepek, gdzie łatwo można się ukryć. Ale on dotrze tam już za czterdzieści minut, może nawet wcześniej.

“Cutlass” i “Scimitar” pędziły na oślep, rozcinając mgłę, która natychmiast zwierała się za ich rufami. Na morzu o przeciętnym natężeniu ruchu taka szybkość – przy zerowej widoczności – byłaby czystym szaleństwem. Ale to morze było puste, a szaleńcza pogoń nie odbywała się bynajmniej na ślepo. W budkach sterowych obu małych okrętów ich dowódcy słuchali nieprzerwanego potoku informacji z Nimroda za pośrednictwem “Argylla”, o własnej pozycji; o położeniu w stosunku do “Freyi”; o tym, gdzie jest i co robi “Sarbe” (płynął w stronę tankowca na lewo od ich kursu – i znacznie wolniej); wreszcie o kierunku i szybkości ruchu mikroskopijnej kropki na ekranach, oznaczającej łódź Swobody.

Wszystko wskazywało jednak, że szczęście sprzyja uciekinierom. Pod płaszczem mgły morze jakby jeszcze bardziej się uspokoiło, a zupełnie gładka powierzchnia pozwalała ślizgaczowi rozwijać maksymalną prędkość. Łódź była niemal całkiem wynurzona, jedynie wał, łączący silnik ze śrubą, krył się cały pod wodą. Drake dostrzegł nagle rozmazujący się już, ale przecież widoczny, ślad pozostawiony przez łódź kolegów, którzy wyruszyli dziesięć minut wcześniej. “To dziwne – pomyślał – że tak długo utrzymuje się ślad na wodzie”.

Pięć mil na południowy zachód od “Freyi”, na mostku “Morana”, Mikę Manning także uważnie obserwował ekran radaru. Rozpoznawał wyraźnie “Argylla” i oczywiście “Freyę”. Odległość między nimi szybko pokonywały dwa punkty oznaczające, jak wiedział z meldunków radiowych, “Cutlassa” i “Scimitara”. Ale widział też, daleko na wschód od tankowca, maleńką kropkę – ślad pędzącego ślizgacza. Momentami ginęła mu z oczu w mlecznym tle ekranu – ale jednak była tam. Jeszcze raz zmierzył odległość między myśliwymi i zwierzyną.

– Nic z tego nie będzie – ocenił i wydał nowy rozkaz dyżurnemu oficerowi. 127 mm działo “Morana” powoli obróciło się, szukając nowego celu, pędzącego gdzieś we mgle.

Richard Preston z rezygnacją śledził widoczną na ekranach radarów pogoń. Pesymistycznie oceniał jej szansę, sam jednak niewiele mógł poradzić. Działa “Argylla” – dobrze zdawał sobie z tego sprawę – tym razem muszą milczeć; między nimi a celem stoi “Freya”. Użycie dział brytyjskiego krążownika mogłoby się dla niej tragicznie skończyć. Poza tym ogromna masa tankowca zasłaniała cel przed radarami “Argylla”, a to bardzo utrudniłoby celowanie. Te rozmyślania komandora przerwał marynarz, który wszedł na mostek z meldunkiem:

– Przepraszam, sir…

– O co chodzi?

– Dostaliśmy przed chwilą wiadomość, sir. Ci dwaj ludzie, którzy polecieli dziś do Izraela, nie żyją. Zmarli w swoich celach.

– Nie żyją? – spytał Preston z niedowierzaniem. – Czyli cała ta cholerna afera na darmo… Swoją drogą, ciekawe, kto to zrobił i jak. Warto spytać tego faceta z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak tylko tutaj wróci. On chyba coś wie…

Morze nadal sprzyjało Drake'owi. Było lśniące i gładkie jak stół – rzecz całkiem niebywała na Morzu Północnym. Drake i Krim przebyli już prawie połowę drogi do holenderskiego brzegu, kiedy silnik zakrztusił się po raz pierwszy. Parę sekund później to się powtórzyło, potem znowu i znowu. Spadła moc silnika, wyraźnie zmniejszyła się prędkość łodzi.

Krim gwałtownie przesunął manetkę gazu. Silnik strzelił, kaszlnął jeszcze parę razy, potem znów zaczął pracować równo, ale na znacznie niższych niż przedtem obrotach.

– Chyba się przegrzał! – krzyknął Tatar.

– To niemożliwe! – zawołał z rozpaczą Drake. – Powinien wytrzymać na pełnych obrotach co najmniej godzinę.

Krim wychylił się, zanurzył dłoń w wodzie, potem obejrzał ją uważnie i pokazał Drake'owi. Strużki kleistej burej cieczy spływały mu po nadgarstku.

– Zatkała nam układ chłodzenia – wyjaśnił ponuro. Tymczasem operator radarów z Nimroda przekazał następny pilny meldunek dla “Argylla”:

– Zdaje się, że zwolnili., Po chwili wiadomość ta dotarła na pokład “Cutlassa”.

– Świetnie! – zawołał Fallon. – Jeszcze mamy szansę dopaść tych drani.

Rzeczywiście, odległość zaczęła się szybko zmniejszać. Prędkość ślizgacza spadła do dziesięciu węzłów. Ale ani Fallon, ani młody oficer marynarki stojący przy sterze “Cutlassa” nie wiedzieli, że zbliżają się już do wielkiej plamy ropy rozlanej na powierzchni morza. I że ich ofiary przedzierają się teraz przez sam środek tej plamy.

Kilka sekund później silnik obsługiwany przez Krima stanął. Zapadła groźna cisza. Tylko z daleka dochodził przez mgłę odgłos potężnych motorów. Krim zaczerpnął oburącz płynu zza burty i podsunął złożone w puchar dłonie przed oczy Drake'a.

– To nasza ropa, Andrew, ta którą wypuściliśmy. Jesteśmy w samym środku tego gówna…

– Zatrzymali się – rzucił dowódca “Cutlassa” przez ramię do stojącego za nim Fallona. – “Argyll” mówi, że się zatrzymali. Pan Bóg raczy wiedzieć, dlaczego.

– Dostaniemy ich! – krzyknął Fallon triumfalnie i zsunął z ramienia swego szybkostrzelnego Ingrama.

Na USS “Moran” główny oficer artylerii, Chuck Olsen, zameldował kapitanowi:

– Mamy już odległość i kierunek, sir.

– Otworzyć ogień – powiedział Manning zimno.

Siedem mil na południowy zachód od “Cutlassa” dziobowa armata “Morana” zaczęła wyrzucać pociski, jeden po drugim, w stałym, szybkim rytmie. Dowódca łodzi patrolowej nie mógł słyszeć huku wystrzałów – zagłuszał je własny silnik – ale słyszano je dobrze na “Argyllu”. Stamtąd dotarł do “Cutlassa” i “Scimitara” rozkaz “stop” – zbliżały się przecież do miejsca, gdzie zatrzymali się uciekinierzy, a radar nie pozostawiał wątpliwości, że “Moran” strzela właśnie w to miejsce. Szyper “Cutlassa” jednym ruchem cofnął obie manetki gazu: okręt nagle zwolnił, potem już tylko siłą rozpędu posuwał się naprzód.

– Co pan wyprawia, do cholery? – wrzasnął major Fallon. – Mamy do nich jeszcze co najmniej milę.

Odpowiedź przyszła z nieba. Gdzieś nad nimi przetoczył się we mgle jakby upiorny pociąg: to kolejny pocisk z “Morana” zmierzał do swego celu.

Pierwsze trzy pociski (a były to, zgodnie z programem przewidzianym dla “Freyi”, pociski przeciwpancerne) wpadły do morza o dobre sto jardów od celów, wznosząc wielkie fontanny piany, ale nie wyrządzając szkód pneumatycznej łódce. Po nich nastąpiła seria pocisków zapalających. Specjalne dystansowe zapalniki sprawiały, że wybuchały one parę stóp nad powierzchnią morza, rozrzucając wokół lekkie, miękkie płachty płonącej, oślepiającym światłem, magnezji.

Ludzie na pokładzie “Cutlassa” zamilkli, kiedy mgła przed dziobem rozjarzyła się nagle jak słońce. Ten blask bardziej jeszcze olśnił załogę “Scimitara”, który zatrzymał się o cztery kable dalej, tuż przed krawędzią wielkiej kałuży ropy. Temperatura spadającej z nieba magnezji była znacznie wyższa niż temperatura zapłonu ropy. Lekkie płachty metalowej folii nie przebijały kożucha gęstej cieczy, ale osiadały na nim, nadal płonąc przeraźliwym, białym blaskiem. I oto przed oczyma zdumionych i zafascynowanych tym widowiskiem marynarzy wielka połać morza, długa i szeroka na wiele mil, zajęła się ogniem: zrazu krwistoczerwonym, potem coraz jaśniejszym i coraz gorętszym.