Выбрать главу

Mowa pożegnalna Rudina wywołała gorączkową aktywność w moskiewskich placówkach dyplomatycznych. Każda z nich obszernie informowała swój rząd o okolicznościach odejścia starego genseka i gromadziła dokumentację na temat jego następcy, Wasyla Piętrowa. Również z tego, wciągającego absolutnie wszystkich wiru działań, Munro był wyłączony.

Tym bardziej zaskakujący był fakt, że kiedy do brytyjskiej ambasady przyszło zaproszenie na uroczyste przyjęcie w Wielkim Pałacu Kremlowskim w przeddzień święta Pierwszego Maja – na zaproszeniu, tuż po nazwiskach ambasadora i szefa kancelarii, figurowało nazwisko Adama Munro. Również przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, potwierdzając zaproszenie telefonicznie, wspomniał, że “pan Munro będzie mile widziany”.

Bankiet, którego drugim, a może raczej pierwszym powodem było uroczyste pożegnanie Maksyma Rudina, pełen był blasku i przepychu. Ponad setka czołowych dygnitarzy przemieszała się tu z czterokroć większą liczbą dyplomatów z krajów socjalistycznych, z Zachodu i z Trzeciego Świata. Byli też przedstawiciele partii komunistycznych spoza bloku; dość niepewnie czuli się pośród wszystkich tych fraków i smokingów, mundurów wojskowych i dyplomatycznych, galonów i akselbantów, gwiazd, orderów i medali. Wydawało im się, że to raczej car abdykuje, a nie przywódca egalitarnego, bezklasowego raju proletariuszy.

Goście i gospodarze rozproszyli się po sali, oświetlonej trzema tysiącami żarówek w sześciu wielkich kandelabrach; w niszach, których ściany zdobiły pełnowymiarowe portrety wielkich carskich bohaterów wojennych i innych kawalerów Krzyża Świętego Jerzego – wymieniali prywatne plotki i fałszywe oficjalne serdeczności. Rudin krążył między nimi jak stary lew, przyjmując pochlebstwa od obcych ludzi ze stu pięćdziesięciu krajów jak coś, co mu się najoczywiściej należy.

Munro obserwował go z daleka, ale nie był na liście gości wyróżnionych osobistą prezentacją, a zbliżać się z własnej inicjatywy do ustępującego przywódcy – było w jego sytuacji co najmniej nierozsądne. Na krótko przed północą Rudin, usprawiedliwiwszy się naturalnym w jego wieku zmęczeniem, przeprosił gości i zostawił ich pod opieką Piętrowa i innych członków Biura. Parę minut później Munro poczuł lekkie dotknięcie w ramię. Odwrócił się. Za nim stał wysoki major w nieskazitelnym uniformie kremlowskich pretorianów. Nieprzenikniony, jak oni wszyscy, major odezwał się doń po rosyjsku, cicho, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu:

– Panie Munro, proszę ze mną.

Szkot nie był nawet zdziwiony. Najwyraźniej jego nazwisko znalazło się na liście zaproszonych przez pomyłkę; teraz ktoś się w tym zorientował i po prostu każą mu wyjść.

Ale idący przed nim major minął główne drzwi wyjściowe, szybko przeciął ośmiokątną Salę św. Włodzimierza i po drewnianych schodach zamkniętych spiżową kratą (przed majorem ją oczywiście otwarto) wyprowadził gościa na dziedziniec. Oficer szedł szybko i pewnie; świetnie orientował się w labiryncie przejść i korytarzy, których nawet stali bywalcy Kremla nie oglądają nigdy. Idący wciąż za nim Munro przeciął dziedziniec i znalazł się w Teremie, czyli małym pałacu carów, zwanym też Pałacem Komnat. Tutaj przy wszystkich drzwiach czuwali milczący strażnicy. Bez słowa otwierali drzwi przed majorem i jego podopiecznym i zamykali je natychmiast po ich przejściu. Oficer prowadził gościa prosto przez reprezentacyjne komnaty carów: Frontową i Krzyżową. Do ostatnich drzwi, choć także stał przy nich strażnik, zastukał osobiście. Ze środka rozległo się burkliwe: “Wejść!” Major otworzył drzwi, stanął z boku i gestem zaprosił Munro do środka.

Trzecią reprezentacyjną salą Tereniu jest Komnata Tronowa, sanktuarium carów starej Rosji, najbardziej niedostępne miejsce na Kremlu. Wyłożona czerwono-złotą mozaiką, z wiśniowymi dywanami na kunsztownym drewnianym parkiecie, nieco mniejsza od innych Komnat sprawia wrażenie bardziej przytulnej. To tutaj carowie odbywali najbardziej poufne, robocze spotkania ze swymi emisariuszami. Przy oknie, patrząc w ciemność i w gwiazdy, stał Rudin. Usłyszawszy trzask zamykanych drzwi, odwrócił się w stronę gościa.

– A więc, panie Munro, opuszcza pan nas, jak słyszałem. Minęło dwadzieścia siedem dni od chwili, kiedy Munro rozmawiał z nim w jego apartamencie w Arsenale. Rudin przyjął go wtedy w szlafroku, ze szklanką mleka w dłoniach. Teraz był w świetnie skrojonym ciemnoszarym garniturze – niemal na pewno uszytym w Londynie – z dwiema miniaturkami Orderu Lenina i gwiazdką Bohatera Związku Radzieckiego w klapie. Niewątpliwie wszystko to dobrze pasowało do Komnaty Tronowej.

– To prawda, panie prezydencie – przyznał Munro.

– Jeszcze tylko przez dziesięć minut – zauważył Rudin, spojrzawszy na zegarek. – O północy oficjalnie przechodzę na emeryturę. Pan też, jak sądzę, odejdzie ze służby?

Stary lis doskonale wie, że spaliłem się jako agent – pomyślał Munro – i że będę musiał odejść.

– Tak, panie prezydencie – powiedział głośno. – Jutro wracam do Londynu i składam rezygnację.

Rudin nie podszedł do niego, nie wyciągnął ręki na pożegnanie. Stał majestatycznie po drugiej stronie komnaty, dokładnie tam, gdzie dawniej stawali carowie. To miejsce było szczytem szczytów, absolutnym wierzchołkiem wielkiego Imperium Rosyjskiego. A więc skinął tylko łaskawie głową.

– Życzę panu szczęśliwej drogi, panie Munro.

Nacisnął mały onyksowy dzwonek na stole i drzwi, przed którymi stał Munro, otworzyły się.

– Żegnam, panie prezydencie – odpowiedział. Nim zdążył się odwrócić, Rudin odezwał się ponownie:

– Proszę mi powiedzieć, panie Munro, co sądzi pan o naszym placu Czerwonym?

Szkot stanął, zaskoczony: jak na moment formalnego pożegnania, pytanie było cokolwiek dziwne. Pomyślał przez chwilę, potem ostrożnie odpowiedział:

– Jest imponujący.

– Imponujący, tak – powiedział Rudin jakby ważąc słowa. – Być może nie tak elegancki jak wasz Berkeley Square, ale czasem także tutaj można usłyszeć śpiew słowika.

Munro zastygł w przerażeniu, na podobieństwo postaci wymalowanych na suficie nad jego głową. Żołądek podjechał mu pod gardło. A więc wpadła! Wpadła – i złamali ją do tego stopnia, że powiedziała wszystko. Wydała nawet swój pseudonim i umówione hasło: słowa starej piosenki o słowiku z Barkeley Square.

– Czy… rozstrzelacie ją? – spytał posępnie. Rudin wydawał się autentycznie zaskoczony.

– Rozstrzelamy? Dlaczego mielibyśmy ją rozstrzelać?

A więc trafi do obozu pracy, skazana na powolną śmierć w męce – ona, jedyna kobieta, którą Adam kochał i którą wkrótce miał poślubić w rodzinnej Szkocji.

– Co z nią zrobicie?

Stary Rosjanin uniósł brwi, udając zdumienie.

– Co zrobimy? Nic. Przecież to lojalna obywatelka. Prawdziwa patriotka. Niech pan mnie dobrze zrozumie, młody człowieku. Ona bardzo pana ceni – nie kocha, nie, to nie to – ale naprawdę, szczerze pana lubi…

– Nie rozumiem – przerwał Munro. – Skąd pan to wie?

– Ona sama prosiła, żeby to panu powiedzieć. Widzi pan… ona nie będzie nigdy gospodynią w Edynburgu. Nie będzie panią Munro. I nie spotka pana już nigdy. Ale bardzo jej zależy, żeby nie martwił się pan o nią, żeby się pan nie gryzł. A więc powtarzam: jest cała i zdrowa, jest tu szanowana, a nawet otoczona przywilejami… i jest wśród swoich. Naprawdę nie ma pan powodów do zmartwienia.

Nagle Munro zrozumiał – i było to równie bolesne, jak żywiona jeszcze przed chwilą straszliwa obawa. Tak, nie było powodu nie wierzyć Rudinowi.

– Ona… pracowała dla pana… – mówił z trudem, jakby nagle zapomniał rosyjskiego. – Była tylko pańskim agentem. Grała, od samego początku grała. Już od pierwszego spotkania w lesie, gdy tylko Wiszniajew zaczął domagać się wojny w Europie, pracowała dla pana…

Siwy kremlowski lis wzruszył ramionami.

– Panie Munro – parsknął – a czy inaczej prezydent Matthews uwierzyłby w te wszystkie ważne informacje, które chciałem i musiałem mu przekazać?

Nieprzenikniony major o zimnych, stalowych oczach ujął Szkota lekko pod łokieć. Munro znalazł się za progiem Komnaty Tronowej ciężkie drzwi zamknęły się za nim. Pięć minut później wypuszczono go przez małe drzwiczki w Spasskiej Bramie na plac Czerwony. Na płaci dowódcy paradnych oddziałów do znudzenia powtarzali swoje role przeć poranną defiladą. Nad jego głową zegar wybił północ.

Poszedł w lewo, licząc na to, że złapie taksówkę pod hotelem “Nacjonal”. Po jakichś stu krokach, kiedy mijał Mauzoleum Lenina nagle, ku zdumieniu i zgorszeniu stojącego tam milicjanta, zaczął się głośno śmiać.