Benjamin odżył. Powiększył zespół „Bolko" o perkusję i trąbkę, po czym wystartował na Piknik-Country w Mrągowie odnosząc duży sukces, bo występy transmitowała telewizja. Niebawem też utwory jego pióra i kompozycji, ballada o Ateuszu również, znalazły się na płycie długogrającej, docierając pod strzechy. Ubierał się teraz w wypuszczoną na spodnie bluzę obszytą frędzlami, rudą czuprynę chował pod kowbojski kapelusz z szerokim rondem, zębiska szczerzył jak reklama pasty do zębów. Gdzie się pojawił, oblegały go podlotki, a on nie szczędził im autografów na swych barwnych zdjęciach. W ciągu roku stał się sławny i bogaty, co w pewnym stopniu wynagrodziło mu udrękę małżeńską.
Około połowy lat dziewięćdziesiątych zasnął w Panu ksiądz doktor Maciąg, absolwent teologii Uniwersytetu Katolickiego, postać ze wszech miar zasłużona dla ewangelizacji społeczności trzydębskiej. On to pierwszy przypuścił szturm na bastiony ateizmu, odnosząc sukcesy wyraziste choć połowiczne. Jednakże zmagania z fałszywym świętym tudzież mnisia zdrada we własnych szeregach nadszarpnęły jego organizm. Legł na łożu boleści, by już nie powstać. Po stokroć miał rację jego wierny uczeń, ksiądz Pyrko, gdy swą mowę pożegnalną nad trumną zakończył wzniosłymi zdaniami:
– Poległ na polu walki z bezbożnym ustrojem. Wstępuje ninie w niebiosa przy wtórze trąb archanielskich, a święty Piotr Klucznik w bramie raju obejmuje go braterskim uściskiem. Pozostanie w naszej pamięci jako niestrudzony bojownik o świętą sprawę, świetlany przykład dla wątpiących, natchnienie dla kroczących jego śladem.
Opustoszały posterunek, z woli kurii biskupiej, objął ksiądz Pyrko. Zmężniał ostatnimi czasy – brzuszek krągły, stateczne ruchy, głos znamionujący pewność siebie. W przeciwieństwie do poprzednika obce mu były nastroje kontemplacyjne, nie roztrząsał zawiłości doktryny, a tropienie metafizycznego szatana uważał za stratę czasu. Swoje posłannictwo lokował przede wszystkim w obrębie spraw świeckich – należy wyprzeć komunę ze wszystkich przyczółków i zapewnić Kościołowi nieograniczony rząd dusz.
Do celu zmierzać miał, na razie, małymi kroczkami. A to szopka wystawiona pod bocznym ołtarzem, gdzie diabłów przybrano w mundury wojskowe i milicyjne, a to modły o przywrócenie wolnej ojczyzny, a to pokazywanie zajączków połączone ze zbiorową recytacją haseł: „Zima wasza, wiosna nasza" albo na odwrót „Wiosna wasza zima nasza"; pory roku zmieniały się szybko a wraz należało zawołania wiernych modyfikować. Dużą wagę przywiązywał do tajnych mszy w gęstwinie leśnej dla czających się tam konspiratorów. Było ich kilkunastu, ukrywali się przed Sierżantem i jego mundurowymi pachołkami w dziuplach stuletnich dębów. Znakomicie funkcjonował zaszyfrowany system łączności, oparty na uhaniu sowim sposobem lub wystukiwaniu o korę drzew alfabetem Morse'a, co skutecznie imitowało aktywność dzięciołów. Ksiądz Pyrko skradał się z posługą duchową w przebraniu baby zbierającej chrust; towarzyszył mu zaufany ministrant zamaskowany strojem Czerwonego Kapturka.
Wyprawy wymagały samozaparcia i odwagi, gdyż w ostępach zwierz grasował dziki, a czasem nawet dało się słyszeć poszczekiwanie psów tropiących. Bywały chwile grozy, szczególnie o zmroku, gdy tylko żarliwa modlitwa pomagała duszpasterzowi osiągnąć kres wędrówki.
Kiedyś kroczył leśnym duktem opodal matecznika konspiratorów, gdy przed nim ukazał się drwal pijaniusieńki jak bela. Jechał rowerem, to znaczy: usiłował jechać, bowiem co kilkanaście metrów jakiś przekorny pień zagradzał wehikułowi drogę i kierowca spadał z siodełka między mchy i porosty. Klął wówczas szpetnie a ominąwszy przeszkodę startował ponownie z wytrwałością godną podziwu. Otóż drab ów, ujrzawszy babę z wiązką chrustu na plecach, przypomniał sobie że jest mężczyzną. Ponieważ zaś chruściara zdała mu się młódką, zatoczył się ku niej i na ziemię powaliwszy, sięgnął pod sukienkę. Ksiądz Pyrko zdrętwiał z przerażenia i zaczął się modlić do świętego Jerzego, pogromcy smoków. Pomogło. Drwal, pogmerawszy koło sedna, nagle odskoczył jak oparzony:
– O kurwa, baba z jajami!
Był to człek prymitywny, władający ubogim słownictwem, lecz żywiący zabobonny lęk wobec wybryków natury; wytrzeźwiawszy błyskawicznie, uciekał aż się za nim kurzyło. Tymczasem wokół rozlegało się zewsząd uhu uhu uhu, na przemian z kukaniem w różnych tonacjach lub dzięciołowym alarmem: trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki (SOS). To konspira głosiła wszem wobec, że w pobliżu pojawił się reżimowy siepacz. Ale żaden skubaniec nie wylazł z dziupli by pomóc proboszczowi. Musiał przez godzinę śpiewać Psalmy Dawidowe, umówione hasło, nim zalęknione owieczki zebrały się wokół pasterza, który omalże nie został zgwałcony drugi raz w swym młodym życiu.
W roku 1985 syn Śliwów, Piotr, zdał maturę i wkrótce potem egzamin na uniwersytecką polonistykę. Wydoroślał, zapuścił sobie hiszpański wąsik, włosy przystrzygł na jeża. Teresa nie mogła się nadziwić, jaki podobny do ojca – wzrost, kanciaste rysy, usposobienie. Zwłaszcza skrytość syna ją denerwowała bo do zwierzeń nie skory, każde słówko musiała zeń wyciągać. A że do studiów zabrał się z neoficką gorliwością i poza lekturą świata nie widział, wymyślała mu czasem od molów książkowych. Gdy rodzice zagadnęli jak wyobraża sobie przyszłość, oświadczył:
– Mam ustalony sposób na życie. Będę belfrem, tutaj, w Trzydębach. Chcę zająć miejsce opuszczone przez Ateusza Pokornego. Ktoś musi to przecież zrobić.
– No, no! – zdziwił się Śliwa.
– Obyś tylko nie skończył jak on – w głosie Teresy zabrzmiała matczyna troska.
Od pewnego czasu Teresa skarżyła się na ból piersi. Śliwa początkowo zlekceważył jej narzekania, lecz gdy zaczęła w nocy popłakiwać, przestraszył się i zaprowadził do lekarza zakładowego. Zbadał Teresę, dał skierowania na prześwietlenie i do Kliniki Onkologicznej. Dowiedziawszy się, że przyszła z mężem, wywołał Śliwę z poczekalni.
– Dopilnuje pan, żeby żona zrobiła wszystkie badania? Nowotwór nie musi być złośliwy, wystarczy kosmetyczny zabieg i po kłopocie. Na wszelki wypadek weźmie się wycinek. Bez obaw, szanowna pani, to nie boli.
– Czy rzeczywiście muszę mieć anioła stróża? – odezwała, się Teresa lekko zniecierpliwiona.
– Tak lepiej – odrzekł konował uśmiechając się obłudnie. – W nawale codziennych zajęć łatwo zapominamy o terminach wizyt; mąż wygląda na troskliwego, będzie czuwał.
Za drzwiami Maleńka przyjrzała się z komiczną uwagą staremu.
– Nigdy nie przypuszczałam, że twoja kosmata facjata może się komuś kojarzyć z duchem opiekuńczym.
– Widocznie pozory mylą – odparł, pocierając dłonią nie-golony policzek.
Na ulicy wzięła go pod rękę. Wśród potoku obojętnych przechodniów, przytłoczeni monotonnym szumem przejeżdżających pojazdów – byli sami. Zacisnęła mocno palce. Czuła się jak wędrowiec, któremu niespodziewanie droga urwała się nad przepaścią. Więc taki ma być koniec? Dlaczego właśnie teraz? I ten ból, pożerający zdrowe tkanki, nawet tego los mi nie oszczędził?
– Daj chusteczkę.
Wytarła natrętne łzy; z trudem tłumiła płacz, wargi jej drżały.
– Hiruś, jak wy sobie dacie radę beze mnie?
– Moja droga, gdyby każdy pacjent wpadał w grobowy nastrój, świat nie miałby problemów demograficznych. Ludzie wykończyliby się sami. Skąd u ciebie, dziewczyno, tyle czarnowidztwa?
– Przeciwwaga niezmierzonych pokładów optymizmu, które tkwią w tobie. Nazajutrz rentgen wykazał co miał wykazać, chirurg zaś pobrał wycinek odpowiedniej wielkości i oznajmił, że poślą go do Poznania do analizy.