Выбрать главу

Dwa tygodnie później Śliwa dowiedział się wyniku: nowotwór złośliwy. Wlókł się do domu na ołowianych nogach, ze ściśniętą krtanią, przytłoczony świadomością, że ma najbliższej osobie przekazać wyrok. Tak, wyrok, gdyż szansa iż po operacji nie będzie przerzutów była mizerna. Jego intymny świat (mawiał czasem: potrójny, bo Maleńka, Piotruś i on), ważniejszy niż wszystko co działo się dookoła – miał się rozsypać. Miotał się między buntem a rozpaczą, zmoczony strugami deszczu, którego nie dostrzegł, po dziecięcemu bezradny.

– Czemuś nie przeczekał ulewy? – powiedziała Teresa na jego widok.

Błysk domysłu w oczach, no tak, jej intuicja zawsze trafiała w dziesiątkę, rozumieli się bez słów.

– Przebierz ubranie bo się przeziębisz.

Sucha koszula i szlafrok. Nabił fajkę drżącymi palcami i ćmił czekając, aż Teresa skończy kuchenne porządki. Wreszcie usiadła w swoim fotelu i odsapnęła z ulgą.

– No, jeszcze jeden dzień mam zaliczony.

– Rachujesz dni?

– Żebyś wiedział. Niebawem zacznę odliczanie ostateczne. Ku finałowi na cmentarzu. Masz ochotę na kieliszek? Kupiłam starkę.

– Daj.

Stuknęli się szkłem: oby nam życie nie obrzydło.

– Ja chyba dostaję fioła od tego czekania – powiedziała odstawiając kieliszek. – Sądząc po twej minie, Poznań nadesłał wreszcie wyniki?

– Tak.

– Złośliwy?,

– Tak. Nie martw się na zapas, nowotwór sutka jest najmniej groźny, przerzuty zdarzają się rzadko.

– Aha, impreza zacznie się od amputacji. Pojmuję. Cóż ty, sierotko, poczniesz z babą o jednym cycuszku? Wybrakowany element.

Dolała sobie wódki, wypiła jednym haustem, potem rozbeczała się jak skrzywdzone dziecko. A gdy leżeli już na tapczanie, wpatrzenie w mrok, zasłuchani we własne ponure myśli – odezwała się głosem przeraźliwie spokojnym:

– Staruszku, mam życzenie.

– Co tylko zechcesz, Maleńka.

– Jeśli medycyna skapituluje, nie zostawisz mnie w szpitalu. Chciałabym ostatnie dni spędzić w domu. Obiecaj, będę spokojniejsza.

– Dobrze, przyrzekam. Dlaczego mamy zaprzątać sobie głowy akurat najgorszą możliwością?

– Bo nadzieja jest matką głupców.

Po operacji Maleńka przebywała jeszcze tydzień w zatłoczonym szpitalu; wypisano ją na własne żądanie.

– Chyba należy mi się przytulniejszy kąt – powiedziała do męża – niż to wyrko na korytarzu, wokół którego snują się cienie skazańców. Zabieraj mnie stąd natychmiast.

W domu przez pierwsze dni leżała otępiała, wpatrując się w okno, do domowników odzywała się rzadko i monosylabami. Ochota do życia wracała jej stopniowo: najpierw zażądała radia na nocny stolik, by słuchać muzyki od rana do wieczora, potem zaczęły ją interesować filmy telewizyjne, a wreszcie wypędziła z pościeli ciekawość, co tam jej mężczyźni pichcą na obiad. U Hirka talentu kulinarnego za grosz, wolała osobiście dopilnować kuchni. Stan podgorączkowy ustąpił, szwy goiły się dobrze tylko bandaż spowijający klatkę piersiową krępował nieco ruchy.

– Bawimy się w loterię, synku – pokpiwała – przerzuci, nie przerzuci.

– Kto?

– Ten raczek, mój drogi. Zwierzątko chytre, może już się w okolicy załapało?

– Co też mama wygaduje – protestował bez przekonania Piotruś – Wywoływanie wilka z lasu.

– Trzeźwa analiza sytuacji, żadne tam wywoływanie. Wolałbyś żebym tryskała załganym optymizmem?

– Wolałbym. Nie cierpię krakania. Ojciec zresztą też nie.

– Cóż za los, w tej chałupie nie ma do kogo ust otworzyć! – rozłościła się.

Teresa umierała. Wszystko odbyło się jak na przyspieszonym filmie. W połowie stycznia lekarze stwierdzili przerzuty w kilku miejscach i zaordynowali naświetlania. Jeździła dwukrotnie w ciągu tygodnia do Szczecina pod bombę kobaltową, bez widocznego rezultatu. Najpierw skóra na klatce piersiowej poczerwieniała jak rozległa blizna po oparzeniu, potem zaczęła puchnąć, pęcznieć, rozdymać się. Nowotwór szukał sobie miejsca, chciał wydostać się na światło dzienne. W marcu ordynator zatrzymał Maleńką w klinice, szpikowano ją chemikaliami i środkami przeciwbólowymi. A na początku kwietnia przysłała mężowi kartkę: Już czas. Przyjeżdżaj. Obiecałeś.

Wziął urlop z pracy i taksówką przywiózł żonę do domu. Wychudła, jadła coraz mniej, przełykanie zaczęło sprawiać trudności. Jeszcze mogła mówić, choć słowa wydobywały się z krtani chropawe. Początkowo usiłował zająć jej uwagę bzdurzeniem o sprawach nieważnych, plótł co ślina przyniosła, byleby zapomniała o swym przemijaniu. Zdobyła się na uśmiech:

– Jesteś kochany, Hiruś. Ale nie trzeba się wysilać. Oboje wiemy, że to się wkrótce stanie. Po chwili:

– Miło w naszej chacie. I znów po dłuższej pauzie:

– Zawsze cię kochałam. Pamiętaj o mnie.

Siadywał na tapczanie, ściskając jej osłabłą dłoń i milczał. W nocy tulił do siebie, jakby chciał przelać w zmaltretowane ciało swą energię życiową. Wsłuchiwał się w chrapliwy oddech, przerywany jękami bólu. Jeszcze nie mógł się pogodzić z myślą, że Maleńka odejdzie bezpowrotnie i zostanie sam. Dlaczego? Ma dopiero czterdzieści lat, mogłaby dożyć starości. Czemu właśnie ona, ta skromna, cicha, ludziom życzliwa kobieta?

Piotrek codziennie przynosił jakiś bukiet, pokój pachniał jak oranżeria, pulsował paletą kolorów. Wieczorem Śliwa sadzał żonę na fotelu, otulał kocem, a syn po turecku na podłodze obok matki. Starał się wykrzesać z siebie odrobinę rozmowności, opowiadał urywanymi zdaniami o studenckim życiu, pierwszy rok, nowe środowisko, każdy drobiazg w jego relacji urastał do rangi wydarzenia. Wpatrywała się natarczywie w swoich męż czyzn, jakby w obawie, że w zaświaty zabierze ich obraz nie dość wyrazisty. Stary widział kątem oka jak zaciska wargi, by ból nie wydostawał się krzykiem, jak całą siłą woli zmusza ramię, by przesunęło się w stronę głowy Piotrusia i dłoń mogła go pogładzić po włosach.

Niebawem przestała w ogóle jeść; aby dać choć trochę płynu musiał siłą rozwierać zęby, połowa wyciekała na powrót kącikami warg. Czasem chciała coś powiedzieć, lecz słowa zamieniały się w nieartykułowane dźwięki. Tylko oczy wciąż się weń wpatrywały i dostrzegł w nich na przemian to czułość, to rozpacz. Potem zaczęła tracić świadomość -nadeszła agonia.

Przebudził go kurczowy chwyt palców. Teresa patrzyła przytomnie, wzrok wędrował od męża ku otwartemu oknu i z powrotem. Zrozumiał. Wziął ją na ręce jak dziecko i podszedł do parapetu.

Na zewnątrz wstawał wiosenny rozsłoneczniony ranek. Różowo kwitły jabłonie, gałęzie wiśni pokryte były śnieżystymi płatkami. Działki pracownicze, rozciągające się opodal, wyglądały jak wielka łąka, wymalowana pastelową zielenią, seledynem, fioletem i żółcią, zakończona szerokim szlakiem płożącej się pigwy, teraz rozpłomienionej tysiącami kwiatów. W oddali spiętrzona na wzgórzach puszcza, przypominająca bukiet cieni o różnej intensywności. W stronę jeziora szybowały łabędzie, białe smugi na błękicie. Przy domu uwijały się jaskółki, budujące gniazda pod okapem dachu, podobne do czarnych pocisków, wystrzelonych bezładnie w przestrzeń.

Maleńkiej płynęły łzy po policzkach. Śliwa bał się poruszyć; tkwił jak posąg ze swym najdroższym ciężarem w ramionach, aż Teresa przestała oddychać. Położył ją wtedy na tapczanie, padł na kolana i całując martwiejącą dłoń zaczął rozpaczliwie szlochać.

Pogrzeb miała skromny, przyszło kilkoro znajomych i parę bab-żałobniczek, które wciąż urzędują na cmentarzu, uważając za swój obowiązek uczestniczenie w każdej ceremonii. Przed zamknięciem trumny Śliwa ucałował woskowe czoło żony, a Piotr przybrał ciało różami. Bezkresny spokój spłynął na twarz Teresy, rysy złagodniały, wargi rozchylane w półuśmiechu, drobne dłonie spoczęły swobodnie na sercu. Mizerię żywota zostawiła poza sobą, wszystkie jej żonine i matczyne troski powszednie, całą tę szamotaninę między marzeniem a obowiązkiem, między kochaniem i męką istnienia.