Выбрать главу

– Chcą przechrzcić szkołę – domyślił się Rak – otrzyma imię owego Skorupki.

– Rzeczywiście, jest taki zamiar; ksiądz Pyrko już agituje rodziców. Otóż od paru dni przychodzę do tej miłej spelunki, doję sikacz zwany piwem i rozmyślam. Wyłoniły się bowiem pewne trudności kompozycyjne. Mecenas życzy sobie, żeby koniecznie utrwalić postać diabła. Uosobienie zła winno się rzucać w oczy nawet ślepcowi. Nowy kierunek w polskim malarstwie, symbolizm kościelny, nie może się obejść bez szatanów i aniołów, a ja padłem jego ofiarą. Jak pogodzić realizm pola bitwy z duchem nieczystym? Może wy, panowie, znajdziecie radę?

– Musiałbym najpierw wiedzieć, co scena przedstawia – Śliwa wykazał dobrą wolę.

– Słusznie. Na pierwszym planie nasi bohaterscy żołnierze, widziani niejako od tyłu. Przed nimi ksiądz Skorupka, z profilu, krzyż we wzniesionej dłoni, pokazuje cel. A cel tu i ówdzie się broni, lecz na ogół pierzcha. Trochę pirotechniki, kontrastowe barwy. Czarne chmury nad wrogiem, rozjaśnione niebo nad obrońcami.

– Diabeł jak diabeł – powiedział Rak – kopyta, ogon, rogi. Można mu dorobić gębę Maziarskiego, ten facet przypomina mi głównego inkwizytora, Torquemadę. Obaj są przechrztami – jeden przeszedł z komunizmu na antykomunizm i gorliwie tępi dawnych towarzyszy, drugi z judaizmu na katolicyzm a Żydzi byli jego ulubionymi ofiarami.

– Czyjaś gęba nie rozwiązuje mego problemu, panie Adamie. Szatan nie może czaić się za plecami bohatera, w oczach ignorantów mógłby uchodzić za motor działania świątobliwego, męża. Jeśli zaś ustawię piekielną figurę naprzeciw duchownego (zło zagradza drogę dobru) obie postacie powinny być równego wzrostu, co proboszcz gotów uznać za herezję. Zło bywa dlań tylko skarłowaciałe, a dobro z samej istoty olbrzymieje i nurza się w promieniach łaski bożej. Stworzyć kurduplowatego Belzebuba również nie mogę, bo zniknie z obrazu nastrój bohaterstwa, ksiądz. Skorupka może kopnąć gada i po krzyku. Cud nad Wisłą zostanie podważony.

– Przypraw pan rogi bolszewikom.

– Myślałem o tym. Ale oni noszą te swoje spiczaste czapy? z gwiazdą, koźle rekwizyty byłby niewidoczne.

– Konie pan przewidział? – spytał Śliwa.

– Nie. Chciałem dać w tle marszałka Tuchaczewskiego na karej kobyle lecz uświadomiono mnie, że byłoby to sprzeczne z obowiązującą propaganda; u komuchów podobno wodzowie zawsze uciekają pierwsi. Zaproponowałem wtedy marszałka Piłsudskiego na kasztance; został także zdyskwalifikowany. Z dwóch powodów: był za młodu socjalistą, grzech niewybaczalny, a poza tym swoją świeckością mógłby przyćmić księdza Skorupkę. Armia nie może mieć dwóch wodzów.

– Bez koni dynamika słabiuteńka, oj słabiuteńka. Daj pan w centrum taczankę, unoszoną przez spłoszone rumaki, na taczance okrakiem siedzi diabeł i pruje do księdza z kulomiotu.

– Ognistymi kulami – uzupełnił Rak.

– Świetny pomysł, panie Hieronimie. Za jednym zamachem uzyskujemy ruch przeciwstawny – bestia ucieka, a kąsa. Usadziwszy czarta na pojeździe zmniejszamy wizualnie proporcje w stosunku do księdza, a równocześnie negatywnej postaci nie ujmujemy nic z naturalnych rozmiarów. Genialne!

Skinął ku boskiej Kleopatrze, by wymieniła puste butelki na pełne.

– Wyobraźcie sobie, panowie, że przez pewien czas piastowałem całkiem inną wizję dzieła, odbiegającą od symbolizmu kościelnego w stronę uduchowionego symbolizmu abstrakcyjnego: starcie dwóch hufców, anielskiego i szatańskiego. Żadnych śmiertelników na scenie, naga idea. Duchy niebiańskie, dowodzone przez wąsatego archanioła, na piersi ryngrafy z orr łem białym koronowanym, w dłoniach ogniste miecze. Natomiast potępieńcy bronią się nieudolnie a to sierpem, a to młotem. Pięknie. Powstaje wszelako dylemat: co począć z księdzem Skorupką? Jeżeli jeszcze żyje, nie może prowadzić do boju istot eterycznych, a jeżeli zabito go – tym bardziej, gdyż musiałby najpierw wygryźć z posady archanioła, co nawet w niebie wymaga uciążliwych i czasochłonnych zabiegów. Przy wspomnianej koncepcji pozostała mu rola całkowicie bierna. Miast pędzić przed siebie z wzniesionym krzyżem, musiałby siąść na przydrożnym kamieniu i czekać cierpliwie, aż Bóg rozstrzygnie bitwę, a później zgłosić się do właściwego urzędu po przywileje kombatanckie. Prymitywna zgodność z doświadczeniem życiowym, jak widzimy, wypacza wzniosłą prawdę historyczną, a na to przystać nie może nawet taki oportunista jak ja.

– A więc taczanka?

– Wyście przeważyli szalę. Czapki z głów!

Wstał i nałożywszy beret, zerwał go płynnym ruchem kłaniając się do ziemi. Zapłacił Kleopatrze rachunek z hojnym napiwkiem. Beczka sadła za kontuarem pokiwała im na pożegnanie.

Kroczyli z godnością. Artysta w rozwianej pelerynie stawiał szeroko platfusy, Śliwa kołysał lekko samodziałową marynarką, a między mmi dreptał Rak; z uwagi na filigranową konstrukcję organizmu podążał za kolegami z pewnym trudem.

– W domu czeka żona z obiado-kolacją – zauważył malarz.

– Jaka żona! – wykrzyknęli zdumieni.

– Róża. Ożeniłem się z bidulą i przyznaję bez bicia, że jestem szczęśliwy. Okazała się niewiastą spolegliwą i małomówną, w sam raz dla stukniętego artychy. Łóżkowe wygibasy pojmuje w lot, a nawet eksperymentuje w tej dziedzinie kir obopólnemu zadowoleniu. Prawda, ma kłopoty z gotowaniem, lecz ja nigdy nie przywiązywałem zbytniej wagi do żarcia.

Po minięciu świątyni zauważyli pożar – czerwony kur dopadł plebanię. Płomienie lizały strych, lufcikiem wydobywali ła się smuga czarnego dymu. Na przeciwległym chodniku gromada gapiów, przed budynkiem wól straży pożarnej.

– Ratujemy? – rozochocił się Rak. – Wewnątrz mogą być ludzie.

– Nie wolno nam – odparł Śliwa – wyobrażasz sobie tytuły jutrzejszych gazet? Wykorzystując płomienie, elementy postkomunistyczne obrabowały przybytek kościelny. Banda komuchów bezcześci plebanię. Kto podpalił? Policja podejrzewa notorycznego agitatora, niejakiego Śliwę oraz usuniętego dyscyplinarnie z Pewnusi nomenklaturowego dyrektora, Raka. Czyżby akt zemsty?

– Przerażające. Czemu chociaż Strażacy nie gaszą?

– Pójdę zapytać – ofiarował się malarz.

Po krótkiej rozmowie z oficerem straży wrócił z rzadki miną. Stuknął się w czoło i wykonał Kilka chaotycznych gestów, wyrażających dezaprobatę.

– Wyobraźcie sobie, że nie mogą sikać, bo wóz przez przeoczenie nie został jeszcze poświęconą. Ksiądz Pyrko już pobiegł do kościoła po akcesoria.

– Mamy przyglądać się bezczynnie, jak gorzeje posesja?

– Obawiam się, panie Adamie, że przypadła nam rola chóru greckiego, komentującego wydarzenia. Proboszcz padnie ofiarą pielęgnowanego troskliwie mitu, że co nie pokropione wodą święconą, nie ma prawa funkcjonować.

– Szamanizm w czystej postaci! •- Rak wykrzywił wargi z niesmakiem. – Odczynianie czarów.

– Nie używajmy grzmiących słów. Określiłbym sytuację raczej jako sprowadzenie górnolotnej doktryny do przyziemnych wymiarów. A praktyka często przeczy teorii, co zauważyli już starożytni.

Z hukiem wyleciały szyby piętra, płomienie wydostały się na zewnątrz i zasilone raptownie tlenem buchnęły na ściany. Trzaskały krokwie dachu, dym bił w niebiosa. Przybiegł wreszcie zdyszany proboszcz z pojemną kropielnicą w jednej dłoni i potężnym wiechciem kropidła w drugiej. Święcił pojazd gaśniczy szczodrze, ze wszystkich stron, szczególną uwagę poświęcając motopompie. Potem podbiegł pod budynek, resztę święconej zawartości kociołka chlusnął na ścianę i zaczął modlić się do świętego Floriana, patrona strażaków. Fruwały rozkazy, węże już rozciągnięte, a tu silnik nie chce zaskoczyć. Oficerowi wyrwał się dramatyczny okrzyk:

– Ta cholera zalała styki! Osuszyć!

Śliwa nie mógł powstrzymać śmiechu. Artysta zaś komentował potoczyście:

– Proszę zwrócić uwagę na surrealizm sytuacji. Woda święcona zachowała się jak pospolita H2O i zamiast napędzić urządzenie, unieruchomiła je. Duchowny, który bez wątpienia wierzy w cudowną moc cieczy, zamiast wylać ją na płomienie zmniejszając w ten sposób żar, bryzga bezmyślnie mury jakby chciał je zachęcić do pokory wobec żywiołu. A oficer? Jest wierzącym katolikiem, zdyscyplinowanym, bo wykonał bez szemrania polecenie proboszcza, nakazujące mu bierność do chwili spełnienia ceremonii. I oto ten człowiek, w obliczu przewrotnego skutku kropienia, bez namysłu wskazuje winnego, wymyślając kapłanowi od cholery co zalała jakąś instalację.