Pomysł wydał mu się szczęśliwy. Przyniósł z budy puszkę czarnej farby i pędzel. Na popielatym kapeluszu wymalował trupią czaszkę i skrzyżowane piszczele a biały podkoszulek ozdobił napisem „I love Bakunin". Nie używał nigdy marynarki, symbolu burżuazyjnego rozpasania, nosił świątek-piątek długi płaszcz zawsze rozpięty, więc jego miłość do teoretyka anarchizmu będzie się rzucała w oczy. Zmienił farbę na białą i na wierzchnim okryciu skopiował portret wąsatej osobistości, podpatrzony z pierwszej strony gazety. Źle wycelował i wizerunek zamiast na plecach wypadł poniżej pasa. Pokiwał głową z aprobatą, bo podobieństwo zostało zachowane; właściwy człowiek na właściwym miejscu.
W tym czasie Śliwa wychodził zadowolony z gmachu sądu, bo trzymał w dłoni odpis wyroku, nakazującego Wytwórni Nocnych Naczyń Wielokrotnego Użytku imienia Józefa Piłsudskiego przywrócenie go do pracy. Skierował się wprost do biura. Sekretarka próbowała go zatrzymać, lecz odsunąwszy ją bezceremonialnie, wtargnął do gabinetu. Dyrektor podskoczył z oburzenia:
– Zakazałem wstępu!
– Nie wrzeszcz, Kajdyr. Masz tutaj wyrok sądowy. Płacisz utracone pobory i zwracasz mi posadę.
– Po moim trupie!
– No to jesteś nieboszczykiem. Czekam w domu na wiadomość od kiedy mam zaczynać. Ale pamiętaj, że za każdy dzień zwłoki bulisz żywą gotówkę. Radziłbym ci nie podważać prawa, by mogło bronić również ciebie, gdy znajdziesz się w opresji. Widziałem kopę takich ważniaków, nadętych jak purchawki – myśleli, że dupy przyrosły im do stołków, a tymczasem na najbliższym zakręcie historia wytrącała ich z orbity. Cześć pracy!
Nie spieszył się do domu. Od śmierci Maleńkiej wiało z wszystkich kątów beznadziejną pustką. Syn, po ukończeniu polonistyki, przez rok uczył w sąsiedniej miejscowości; dojazdy zajmowały wiele czasu, wracał późnym wieczorem. Teraz wystartował wprawdzie w Trzydębach, lecz nadal w domu był gościem, gdyż wlepiono mu drugi przedmiot, wychowanie fizyczne; wciąż organizował jakieś treningi i zawody. Oby się chłopak szybko ożenił – marzył Śliwa – będę wnuki niańczył i starość nabierze sensu…
Obok sierocińca przystanął. Za żywopłotem, na małym placyku, maluchy oblegały huśtawki, a starszaki usiłowały trafić piłką do jednej bramki. Wychowawca, we wzorzystej koszuli z krótkimi rękawami, wydawał się znajomy. Majster podszedł bliżej. Łysina, nochal, krzaczaste brwi – czyżby franciszkanin w cywilu?
– Hiacynt!
– Hieronim! – ucieszył się mnich podbiegając żwawo do ogrodzenia. – Wreszcie się ujawniłeś.
– Wylali z zakonu?
– Los nie okazał łaskawości. Zostałem relegowany wskutek nacisku paru fanatyków, oby im Bóg wybaczył. Sterczałem bezradnie na szosie, zastanawiając się dokąd skierować kroki, gdy pewien uprzejmy kierowca przystanął i zaprosił do szoferki. Od niego dowiedziałem się, że z braku funduszów sierociniec mają zlikwidować, dlatego wróciłem do miasteczka. Wyobraź sobie, przejąłem się niepewnym losem tych dzieciaków. Zawsze byłem nieco sentymentalny, widocznie to nieuleczalny choroba. Burmistrz sprywatyzował ruderę, chciał słono sprzedać, lecz nabywcy nie znalazł. Przepraszam, zgłosił się ogrodnik Świderski. Opowiadano mi, że spytał na wstępie, co będzie z sierotami. Maciaruk odparł, że jego wybrano po to, by dbał o demokrację i o kasę miejską, a nie o cudze bachory.
– Jakbym go słyszał!
– Świderski jegomość wybuchowy, naubliżał władzy od najgorszych i z transakcji nici. Wtedy zameldowałem się ja. Dobrze – powiedział – bierz sobie ten majdan, ale na własny koszt, bo z budżetu nie dam grosza. No i wziąłem zastrzegając wszakże, że jeśli ośmieli się wlepić sierocińcowi podatek, to urządzę mu w ratuszu strajk okupacyjny.
– Sam gospodarzysz?
– Wyglądam na Herkulesa? Zatrudniam sprzątaczkę, kucharkę i dwie emerytowane nauczycielki. Zajrzy czasem bezinteresownie pani Róża, leczy zęby, przeziębienia, ranę opatrzy gdy trzeba. Dobrzy ludzie odmalowali pomieszczenia, bywa że podrzucą trochę produktów żywnościowych lub używanej odzieży.
– Coś kręcisz, mnichu. Jakąś forsę musisz mieć. Obrabowałeś swój klasztor?
– Bóg czuwa. Zesłał sponsora.
– Ha, jesteśmy na tropie cudu!
– Żebyś wiedział. Przydarzyła się mi historia tak nieprawdopodobna, że jej dotąd nikomu nie opowiadałem. Otóż pewnego razu Felek Anarchista znalazł na śmietnisku kupon totolotka…
Fakt, znalazł, wypełniony przepisowo i z banderolą. Gdy nazajutrz w ładunku pozostawionym przez śmieciarkę wygrzebał aktualną gazetę, ciekawość kazała mu poszukać komunikatu. Oczom własnym nie wierzył: wszystkie skreślenia były trafne, kupon wygrał główną nagrodę, opiewającą na zawrotną sumę. Przez chwilę rozważał, jak mógłby zmienić tryb życia dzięki strumieniowi gotówki, który przypadek nachalnie kierował do jego kieszeni. Perspektywy jednak nie wydawały mu się zachęcające. Wiedział, że niezależność finansowa szybko się okaże iluzją, a on tymczasem zostanie wplątany w międzyludzkie zależności i utraci rzecz najcenniejszą – absolutną wolność, jaką w swoim mniemaniu cieszył się do tej pory. Bez żalu skierował myśl w inny nurt: kogo by obdarzyć tym wątpliwym szczęściem? Drogą eliminacji doszedł do sierocińca i klamka zapadła.
Przebrał się w strój konspiracyjny – garnitur, białą koszulę, krawat, czarne półbuty wygolone policzki odświeżył wodą kolońską i ruszył do miasta. Dzieciarnia wychodziła właśnie na wycieczkę, dwójkami, jedna nauczycielka z przodu, druga z tyłu kolumny. Naliczył trzydzieścioro. Flegmatycznie odszukał w budynku Hiacynta.
– Kogo widzą oczy moje? – zdziwił się zakonnik – pan Felek bez uniformu bojowego? Co się stało?
– Oczy twoje widzą sponsora przybytku sierocego – odparł z godnością Anarchista.
– Każdy datek będzie przyjęty wdzięcznym sercem.
Felek wręczył kupon totolotka i wyrwany z dziennika komunikat. Ograniczył wymowę do jednego stwierdzenia; zabrzmiało spiżowo jak w ustach Cezara:
– Znalazłem, przybyłem, wręczyłem.
– Bóg zapłać. Tyle pieniędzy! Całoroczny budżet sierocińca. Mam świetną nalewkę na wiśniach. Zechce pan…
– Nie odmówię.
W ciasnym pokoiku usadził gościa na jedynym krześle, a sam przysiadł na żelaznym łóżku, pod obrazem przedstawiającym świętego Franciszka w ogrodzie. Wiśniówka smakowała Felkowi, cmokał z uznaniem.
– Czemu…
– Sam nie wydałem forsy?
– Tak. Mógł pan dom postawić.
– Parterowy i tylko w stanie surowym. A wykończenie?
– Na dobry samochód by starczyło.
– Nie mam garażu ani prawa jazdy. Zresztą lubię piesze spacery.
– Brak mi słów.
– Nie wracajmy do sprawy. Łatwo przyszło, łatwo poszło.
– Podarował pan moim sierotom rok beztroskiego życia.
– No i dobrze.
– Rozliczę się z każdej złotówki. Wypisać pokwitowanie?
– Nie wymagam. W razie remontu lub zakupu sprzętu służę radą. Znajdę wśród znajomych chętnych na tanią fuchę.
– Czym się odwdzięczę?
– Tą nalewką. Wziąłbym mały zapasik.
Felek opuszczał sierociniec zadowolony z siebie. Pod pachą niósł pięciolitrowy baniak z franciszkańskim trunkiem i nuci pieśń o zdradzieckich magnatach i prałatach, gnębiących lud. By przekonany, że to hymn anarchistów. Nikt mu dotąd nie powiedział, iż powtarza słowa bojowników Powstania Listopadowego, którzy wprawdzie o Bakuninie nie słyszeli, lecz potrafili zawiązać stryczek na biskupich gardłach zaprzańców sprawy narodowej.
ROZDZIAŁ DWUNASTY