Выбрать главу

Ludzie z okolicznych wiosek przystawali, żeby popatrzeć na wspaniały powóz, który jechał w asyście ośmiu uzbrojonych jeźdźców. Niektórzy pokazywali sobie herb na jego drzwiach. Diana zwróciła uwagę na parę z dwójką dzieci. Starszy chłopiec stał między rodzicami i łączył ich niczym ogniwa łańcucha. Młodsza dziewczynka wyciągnęła ręce do ojca, a on podniósł ją z uśmiechem.

Diana nie mogła się powstrzymać i pomachała do dziecka swoją upierścienioną ręką. Dziewczynka aż otworzyła buzię, widząc blask drogich kamieni.

Po chwili powóz minął rodzinę, która pewnie uznawała ich za wybrańców bogów. A Diana dałaby wiele, żeby zamienić się z tą kobietą. I jeszcze, żeby to Rothgar był uśmiechniętym wieśniakiem przy jej boku.

Wyjechali nagle za miejskie rogatki. Ulice nabrały od razu innego wyglądu. Diana zastanawiała się, czy Bey zauważył szczęśliwą rodzinę. I co sobie pomyślał? To prawda, że jest twardy jak skała. Ale nawet jemu musi być czasami smutno.

Jej chciało się płakać.

– Co będzie, panie, jeśli powóz z bagażami nie przyjechał? – spytała, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś będą sobie mówić po imieniu.

Markiz potrząsnął głową, jakby wyrwała go z głębokich rozmyślań.

– Na pewno przyjechał – zapewnił ją i zmarszczył czoło. – Jeśli nie, będziesz mogła skorzystać ze strojów Elf. Zostawiła część w Malloren House.

Diana stłumiła chichot. Ach ci mężczyźni! Przecież nie tylko różniły się wzrostem, ale i budową.

– A ty panie, skorzystasz z ubrań szwagra? – dopytywała się, wiedząc, że sugestia jest równie absurdalna.

Markiz od razu zrozumiał swój błąd.

– Dobrze, wobec tego wyślemy przeprosiny do królowej. Oznaczało to, że zyska trochę czasu. Będzie go mogła

spędzić w towarzystwie Beya. Cały dzień, a kto wie, może nawet całą noc…

– Wjeżdżamy na Marlborough Square – oznajmił, kiedy powóz wtoczył się na plac, przy którym stały nowoczesne domy z cegły. Na jego środku znajdował się nawet miniaturowy park ze stawikiem dla kaczek.

– Śliczny! – ucieszyła się. – Nie sądziłam, że jest tu tyle zieleni.

Rothgar pokiwał głową.

– W Londynie jest wiele parków.

– Wiem, panie. Byłam w kilku w czasie mojej poprzedniej wizyty.

Co za banalna konwersacja! Równie dobrze mogli być parą nieznajomych skazanych na odbycie wspólnej podróży. Na szczęście powóz minął rząd szeregowców i zatrzymał się na podjeździe przed lekkim, lecz dosyć sporym pałacykiem.

– Malloren House – oznajmił.

– To dom rodzinny? – spytała, wyglądając na zewnątrz.

– Nie, mój – padła odpowiedź.

– Największy na całym placu, panie? – zaczęła się z nim drażnić.

Rothgar wzruszył ramionami.

– To nie moja zasługa – stwierdził. – Mój dziad postanowił wyprowadzić się ze starszej, bardziej zatłoczonej części miasta i wybrał to miejsce. A ojciec dokończył budowy. Wtedy mówiło się, że mieszka na wsi.

Diana rozejrzała się po pięknie zagospodarowanej okolicy i wydęła wargi.

– Wobec tego ja mieszkam na pustyni.

– Właśnie wtedy zaczęła się moda na takie place i wszyscy zaczęli się przenosić – wyjaśnił. – Ale my byliśmy pierwsi przy Marlborough Square.

– Wobec tego plac powinien się nazywać Malloren Square. Markiz pokręcił głową.

– Mój dziadek był przyjacielem i wielbicielem księcia Marlborough.

Do powozu podbiegła służba z drewnianymi schodkami. Dopiero teraz mogli wysiąść. Weszli na schody, z których Diana raz jeszcze spojrzała na plac. Następnie weszli do środka. Hol był cały wyłożony dębem i rzeczywiście sprawiał wrażenie, jakby stanowił wejście do wiejskiej rezydencji. Tylko dzięki długim oknom od klatki schodowej nie wyglądał ponuro, chociaż w pochmurne dni robił chyba gorsze wrażenie. W przejściach ustawiono rzeźby i portrety, ale w rozsądnych ilościach. Brak tu było przepychu, którego się spodziewała. Odniosła wrażenie, że jest to przyjazna siedziba, a nie wzniesiony na pokaz pałac.

Diana odwróciła się do Beya, żeby wyrazić swoje uznanie, ale okazało się, że jest zajęty. Natychmiast podskoczyło do niego trzech służących z papierami, które zaczął przeglądać. Natomiast czwarty szeptał mu coś na ucho. Służba widocznie czekała na niego niecierpliwie. Miał się przecież pojawić wczoraj wieczorem.

Westchnęła i podeszła do jednego z płócien. Przedstawiało Rothgara w paradnym stroju. Patrzył w dół na wszystkich, tak jakby byli marnymi robaczkami. W ten właśnie sposób i ona do niedawna go sobie wyobrażała.

Markiz w końcu pozbył się służących i podszedł do niej.

– Specjalnie wybrałem takiego malarza, który się mnie bał -wyjaśnił – Czy nie sądzisz, że doskonale pasuje do holu?

Skinęła głową.

– Jeśli chcesz przerazić swoich gości.

– A czemu nie?

– Wobec tego musisz mi zdradzić nazwisko tego artysty – stwierdziła. – Potrzebuję podobnego portretu.

– Niestety, pewnie byś go nie przeraziła – rzekł, potrząsnąwszy głową. – Co tylko świadczy o jego głupocie. Służba poinformowała mnie, że bagaże już przyjechały. Twoje kufry są w apartamencie na górze.

Diana skrzywiła się z niezadowolenia. Próbowała jednak ukryć swoje uczucia i ruszyła korytarzem, przyglądając się następnym portretom. Markiz wskazał jej drogę na górę.

Kiedy znalazła się na piętrze, przystanęła przed kolejnym obrazem. Znajdowało się na nim dwoje stojących obok siebie ludzi. Mężczyzna i kobieta.

Rodzice Beya, pomyślała. Mężczyzna do złudzenia przypominał syna. Też miał ciemne włosy i ostre rysy, ale wyglądał na łagodniejszego, tylko trochę smutnego.

– Mój ojciec – wyjaśnił.

Powiedział ojciec, a nie rodzice! To znaczyło, że kobieta na portrecie była jego macochą. Miała płomienne włosy i rzeczywiście przypominała odłam „rudych Mallorenów", jak ich nazywała Diana. Na jej twarzy nie było nawet śladu szaleństwa, a tylko miłość i dobroć. Jej urodę odziedziczył Bryght, a kto wie, może również Cyn, o którym tyle słyszała.

Zgodnie z konwencją obie postaci na portrecie stały osobno. Wyczuwało się jednak między nimi jakąś więź. Można było bez trudu stwierdzić, że się kochają. Czy ojciec markiza kochał również swoją pierwszą żonę? I czy w pałacu są jakieś jej portrety?

Bey chrząknął, więc ruszyła dalej.

Przed drzwiami do jednego z pokojów czekały na nich dwie służące. Markiz pożegnał się z nią, zapewniwszy, że uzyska od nich wszystko, czego będzie chciała.

Było to oczywiście przesadzone zapewnienie. W tej chwili pragnęła jedynie bliskości Rothgara.

– To apartament lady Elf, to znaczy Walgrave – poprawiła się służąca, wprowadzając ją do przestronnego pokoju.

Znajdowały się tu pomalowane na biało meble, w tym fantazyjne biureczko. Ściany zdobiła jasna tapeta w chińskie wzory. Wielkie okna dawały dużo światła. Diana podeszła do jednego z nich i otworzyła je na oścież. Wychodziło na przyjemny ogród, w którym śpiewały ptaki.

Jak tu sielsko, pomyślała.

– Nie rozpakowywałyśmy twoich bagaży, pani, bo masz się przenieść do pałacu królowej – ciągnęła służąca. – Powiedz tylko, jaką suknię ci przygotować, a zaraz to zrobimy. I przygotujemy ci, pani, kąpiel.

Miły krajobraz, do którego się tak przyzwyczaiła. Ciekawe, czy tak samo wygląda zza krat domu dla psychicznie chorych?

Obróciła się do służących.

– Moja pokojówka, Clara, wie, gdzie jest suknia – powiedziała. – Ale bardzo chętnie skorzystam z kąpieli.

Obie służące skłoniły się grzecznie.