Czyżby to były pierwsze objawy szaleństwa?
Po chwili mężczyźni powrócili do pracy, a markiz mrugnął porozumiewawczo do dobosza, jakby dzielił z nim jakiś sekret. Och, gdyby mógł mieć takiego syna! A chłopiec zdawał się mówić, że wszystko możliwe i że przy odrobinie odwagi osiągnie to, czego pragnie.
Znowu zamierzał wejść z nim w głośną polemikę, ale na szczęście w porę się powstrzymał. Spojrzał na Merlina i jego pomocnika. Obaj pochylali się nad jakąś zębatką, którą chcieli naoliwić.
To pozwoliło mu raz jeszcze rzucić okiem na chłopczyka. Tym razem wydał mu się tak żałosny, że chciał podejść i pogłaskać go po główce. Dostrzegł nawet w jego oczach łzy, co było zapewne kolejnym przejawem obłędu.
Markiz westchnął głośno.
W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Po chwili w pracowni pojawił się Carruthers, który z niepewną miną oznajmił mu, że przybył posłaniec z nowymi listami. Jego ludzie wiedzieli, jak bardzo nie lubił odrywać się od tej pracy.
Tym razem jednak przyjął wiadomość jak wybawienie. Wychodząc, zerknął jeszcze na dobosza i poprzysiągł sobie, że jeśli Diana jest w ciąży, to natychmiast zaproponuje jej ślub. Nie mógł dopuścić do tego, by jakiekolwiek dziecko miało płakać z jego powodu.
Następnie przeszedł do gabinetu, gdzie czekały na niego kolejne przesyłki. Zwłaszcza jeden list był dosyć ważny. D'Eon skarżył się w nim na „nieodpowiedzialne zachowanie de Couriaca" i prosił, by „natychmiast odwołano go do Paryża". Znaczyło to, że de Couriac co prawda podlegał ambasadorowi, ale działał też na własną rękę. Zapewne był członkiem oficjalnego wywiadu Francji, a nie tego, stworzonego przez hrabiego de Broglie. Z listu wynikało również, że D'Eon nie odpowiadał za napad na drodze.
To była zła wiadomość. Zawsze lepiej mieć jednego przeciwnika niż dwóch. Chociaż z drugiej strony, można to było również obrócić na własną korzyść.
Markiz nie mógł znaleźć w piśmie informacji o miejscu pobytu de Couriaca. Wiele jednak wskazywało na to, że schronił się w ambasadzie. W takim wypadku usługi Strin-gle'a mogą się okazać nieocenione.
Długo siedział za biurkiem, zastanawiając się nad całą sytuacją niczym nad skomplikowaną partią szachów.
Przerwał mu dopiero Carruthers, który przyszedł, żeby przypomnieć mu o wieczornym przyjęciu. Markiz sam je wydawał, żeby spotkać się z tymi, którzy go lubili i… nienawidzili.
Przebrał się więc w czarny surdut, który doskonale pasował do jego nastroju. Włożył jasne pończochy i krótkie spodnie, a głowę przystroił wielką pudrowaną peruką. Jedynie kamizelkę miał kolorową i bogato zdobioną.
Tak wystrojony przeszedł do sali przyjęć i zarządził otwarcie drzwi. Ponieważ w zeszły piątek nie było go jeszcze w Londynie, tym razem liczba gości przeszła najśmielsze oczekiwania. Większości jednak chodziło o to, by wyrazić swój szacunek lub poparcie. Parę osób przyszło z prośbą o wstawienie się do króla w ich sprawie. Rothgar wyjaśnił, że robi to niezwykle rzadko, ale zebrał ich petycje, żeby zapoznać się z nimi w ciszy i spokoju.
W ten sposób minęła ponad godzina. Niektórzy goście dostali zaproszenie na skromny posiłek, po którym mieli się wspólnie wybrać do króla na pokaz francuskiego automatu. Markiz miał nadzieję, że spotka się wówczas z Dianą. Przypomniał sobie, że ten sam surdut i kamizelkę nosił na balu w Arradale rok temu. Hrabina natomiast wystąpiła w czerwonej, jedwabnej sukni, co dało niezwykle interesujący kontrast.
Kiedy już raz o niej pomyślał, nie mógł przestać. Przypomniał sobie ich rozmowy, a także flirt, który rozpoczął. Chciał wybadać, czy nie należy do kobiet łatwych. 2 jej zachowania wówczas wnosił, że nie. Resztę powiedziała mu spędzona razem noc.
Jak dobrze, że nie uległa mu rok temu! Wtedy z całą pewnością zrozumiałby opacznie jej decyzję.
Sam zresztą nie wiedział, co zrobiłby, gdyby mu się wówczas oddała. Już wtedy spostrzegł, że jest nietuzinkowa. Co jej wówczas powiedział? Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie, pani, to jestem do twojej dyspozycji? Tak, chyba coś takiego.
Teraz te słowa nabrały zupełnie nowej treści. Tak, był do jej dyspozycji! Nie mógł dopuścić, żeby stała się jej jakakolwiek krzywda!
Po chwili usłyszał chrząknięcie. To Walpole patrzył na niego ze zdziwieniem. Pewnie znowu czegoś nie dosłyszał.
– Właśnie myślałem, panie, o tym, jak błahe zdarzenia i słowa nabierają nagle zupełnie nowego znaczenia – wyjaśnił.
– Tak, tak zdarza się w polityce – zgodził się Walpole. – Coraz częściej mam wrażenie, że to przypadek rządzi światem.
Polityka! Jemu chodziło o życie, a Walpole wciąż miał w głowie tylko politykę!
– Właśnie, panie. A my tylko próbujemy nim kierować. Na przykład wojna z Francją…
Poniechawszy rozmyślań o Dianie, zaczął rozmowę o sytuacji kraju. Dawał przy tym delikatnie do zrozumienia, że doświadczony Ludwik XV wciąż stanowi zagrożenie dla Francji i że D'Eon jest jednym z jego najsprytniejszych ludzi. Słowa te padały na podatny grunt, ponieważ wielu obecnych na przyjęciu arystokratów było królewskimi ministrami.
Wraz z upływem czasu coraz częściej zerkał na wielki stojący zegar. Liczył minuty do wyjścia. Miał nadzieję, że wszyscy będą zajęci automatami i że uda mu się zamienić parę słów z Dianą.
Na razie musi mu to wystarczyć.
Fred Stringle zostawił konia w stajni przy ambasadzie i zapukał do drzwi kuchennych. Kiedy mu otworzono, podał swoje nazwisko i powiedział, że chce mówić z kawalerem D'Eonem.
– A niby czemu miałby cię przyjąć? – zapytała bezczelnie służąca. – Zresztą i tak ma zaraz wyjechać do Buckingham Palące.
Stringle pchnął ją i wszedł do środka.
– Po prostu przekaż, co powiedziałem – mruknął. Kobieta wyszła niechętnie, ale powróciła nadzwyczaj
żwawo. Szybko też poprowadziła go do prawego skrzydła ambasady, gdzie znajdowały się apartamenty panów.
No i co? Dlaczego tutaj przyszedłeś? – spytał go wystrojony w koronki, jedwabie i lśniące ordery D'Eon. -Przecież miałeś trzymać się z daleka od ambasady! Stringle rozłożył ręce w bezradnym geście.
– Mam problemy, panie.
Do sali weszło dwóch służących, niosących wielką perukę z włosami poskręcanymi w loki.
– Możesz mówić, nie rozumieją po angielsku – rzucił D'Eon. – Co, nie dało się w nic wciągnąć młodego Uf tona?
– O tak, panie. Udało się oskarżyć go o kradzież koni. I byłby wisiał, gdyby nie ten piekielny markiz.
Francuz, który przymierzał perukę przed lustrem, spojrzał na niego z nagłym błyskiem w oku.
– Rothgar?! Przecież jest w Londynie! Stringle pokręcił głową.
– Dziś rano był w Dingham i narobił mi masę kłopotów. Oczy D'Eona zwęziły się w szparki.
– Więc dlaczego jesteś tutaj? Miałeś nie przychodzić do Ambasady – przypomniał mu raz jeszcze.
Handlarz schylił lekko głowę.
– Nikt mnie nie śledził, panie, jeśli o to chodzi – zaczął wyjaśnienia. – Tam na miejscu zrobiło się bardzo gorąco. Ten markiz chyba… coś podejrzewał. Pewnie chciał się dowiedzieć, kto mnie wysłał. Dlatego wymknąłem mu się I uciekłem tutaj.
To było mądre posunięcie. D'Eon i tak by odgadł, że Rothgar chciał go wybadać. Stringle uprzedził w ten sposób następne pytanie.
– I tak się domyśli – mruknął Francuz, a potem znowu zwrócił się do lustra. – Dobrze, zostań tu na razie. Możesz mi się przydać, bo… czterech moich ludzi wyjechało nagle w ważnej sprawie.
W Dingham sporo mówiło się o napadzie na markiza i Stringle znał tę historię.
– Wiem, panie.
Znowu rozsądny ruch. Udawanie czegoś więcej pozatym, co konieczne, było zupełnie niepotrzebne. D'Eon słysząc te słowa, rozluźnił się nieco.