Konwenanse, konwenanse…
Znowu pomyślała o swoim bezpieczeństwie. Kiedyś kojarzyło jej się tylko z nudą, ale teraz chciała już być bezpieczna. Nie przypuszczała nawet, że zagrożenia mogą przybierać tak zwyrodniałe formy.
Spojrzała na markiza, świadoma tego, że czegoś od niej oczekuje. Czy powinna powiedzieć, że chce oprzeć się swoim słabościom? Czy może podziękować mu za opiekę? Jedno zerknięcie wystarczyło, żeby dostrzec, że patrzy na nią ciepło i z przyjaźnią. Przyjaźń! Tylko to miał jej do zaoferowania! I to wyłącznie z powodu jakichś wyimaginowanych, zagrożeń.
Nie, rzeczywistych, poprawiła siebie w duchu.
– A jeśli ja nie chcę, żeby wszystko było dobrze? – zapytała prowokacyjnie.
Rothgar wstał i podszedł do drzwi.
– Moim zadaniem jest zapewnienie ci, pani, bezpieczeństwa. I zrobię to, nawet wbrew twojej woli – rzekł z całą mocą. – Powinniśmy zaraz ruszać, jeśli chcemy dziś dotrzeć do Stamford.
Wydęła usta, ale Rothgar już na nią nie patrzył. Zakończyła więc śniadanie i wstała od stołu, myśląc, że rzeczywiście jest podobna do pijaka. Ale jej „gorzałka" miała śniadą cerę, jastrzębie rysy i lodowato niebieskie oczy.
Kiedy w końcu koła ich powozu zaturkotały na moście w Stamford, Diana była jedynie cieniem tej osoby, która tak niedawno opuściła zamek Arradale. Nigdy nie przypuszczała, że sama bliskość mężczyzny może ją wprawić w taki stan. Bolała ją głowa i miała ochotę wyskoczyć ze swego miejsca i biec jak najdalej przed siebie.
Markiz zachowywał się cały czas z nienaganną galanterią, co tylko pogarszało sprawę. Czasami zagadywał ją o samopoczucie lub starał się nawiązać konwersację na temat pogody, ale głównie zajmował się swoimi papierami. Co jakiś czas, zapewne żeby trochę odetchnąć, sięgał po dość grubą książkę. Diana próbowała odczytać wytłoczony na grzbiecie tytuł, ale bezskutecznie.
W końcu wyjęła własną książkę i udawała, że czyta. Gdy markiz zwrócił jej uwagę, że trzyma ją do góry nogami, myślała, że spali się ze wstydu. Litery tańczyły jej przed oczami. Nawet koncepty Pope'a nie były w stanie przyciągnąć jej uwagi, nie mówiąc o jej utrzymaniu.
Postanowiła więc śledzić mijanych jeźdźców i powozy. Wypatrywała de Couriaców albo też innych zamachowców. Ale już koło południa stwierdziła, że nie ma się czego obawiać. Francuzi zapewne zrozumieli, że markiz jest dla nich zbyt trudnym przeciwnikiem.
Koło trzeciej zatrzymali się na posiłek. Miała nadzieję, że Rothgar zacznie się zachowywać normalnie, ale srogo się zawiodła. Zaczął jej nawet prawić komplementy! Równie dobrze mogli być parą zupełnie obcych ludzi.
Po namyśle stwierdziła, że markiz ma rację. Przecież prawie zupełnie się nie znają i zapewne, po paru spotkaniach w Londynie, rozstaną się na zawsze. Po co budować coś na tak kruchych podstawach? Po co budzić nadzieję?
Powóz w końcu wjechał do miasteczka, a Diana raz jeszcze powiedziała sobie, że nic nie wie i nie chce wiedzieć o życiu Rothgara. Jej ciało mówiło jednak coś innego. Wystarczyło, że markiz schylił się trochę w jej kierunku, a dreszcz przebiegał jej po plecach. Wciąż czuła dotyk jego rąk na swoich stopach. I wciąż pragnęła, by masaż nigdy się nie skończył.
Zerknęła raz jeszcze na dłonie markiza. Były piękne i wypielęgnowane. Co więcej, wcale nie budziły strachu, lecz… pożądanie. Diana chciała je czuć na swoim ciele. Domyślała się, że Rothgar jest nie tylko mistrzem szpady. Jego pieszczoty należały na pewno do najbardziej wyszukanych.
Pierścień markiza zalśnił krwawo przy zachodzącym słońcu.
– Koniec podróży – oznajmił, kiedy zajechali na dziedziniec oberży „Pod królem Jerzym". – To znaczy, na dzisiaj.
Miała nadzieję, że poda jej dłoń przy wysiadaniu, a ona będzie mogła ją ścisnąć, ale Rothgar ponownie zapomniał
0 etykiecie. A może zauważył jej pełne żaru spojrzenie
1 uznał, że nie powinien ulegać słabościom? Diana wyszła więc sama z powozu i z przyjemnością rozprostowała nogi.
Chyba po raz pierwszy od dawna chciała być kobietą. Tylko kobietą, skuloną słodko w jego ramionach.
– Pokoje już gotowe – oznajmił Rothgar po krótkiej rozmowie z oberżystą.
Podziękowała i przeszła z Clarą do swojej sypialni, która była jeszcze ładniejsza niż poprzednia. Ucieszyło ją zwłaszcza łoże z pościelą z gęsiego puchu. Jednak po chwili zasmuciła się na myśl, że spędzi tę noc samotnie.
Westchnęła ciężko i otworzyła szeroko okno. Jak tak dalej pójdzie, rzeczywiście trzeba ją będzie oddać do domu dla psychicznie chorych. Markiz miał rację, że przy takim nastawieniu czekała ich katastrofa. W ciągu ostatnich paru godzin nie mogła racjonalnie myśleć, a przecież choćby tu, na miejscu, mogli się gdzieś czaić kolejni szpiedzy króla Francji.
Po krótkim namyśle, zdecydowała, że zje kolację w swoim pokoju. Wysłała więc Clarę do markiza z informacją, że boli ją głowa. Nie miała ze sobą soli trzeźwiących. Nigdy ich nie używała. Teraz też była pewna, że ból przejdzie sam po krótkim odpoczynku.
Zjadła więc lekki posiłek, a następnie położyła się na zasłanym łóżku. Starała się o niczym nie myśleć. Po jakimś czasie stwierdziła, że czuje się lepiej. Ból ustąpił, a ona odzyskała psychiczną równowagę.
Posłała więc po swojego służącego i wydała mu dyspozycje. Willis powrócił po piętnastu minutach z informacją, że w oberży nie ma francuskich gości.
– A markiz? Sprawdziłeś, co robi?
– Tak, pani – odparł. – Jest u siebie w pokoju z gościem. Natychmiast przypomniała sobie to, co się działo z de
Couriacami. Czy Rothgar sam nie potrafił zadbać o swoje bezpieczeństwo?
– Czy… czy dowiedziałeś się kto to jest? – zadała kolejne pytanie.
Willis skinął głową.
– Dama, która jedzie do Nottinghamshire. Znowu? Rothgar chyba oszalał na punkcie kobiet! To prawda, że był atrakcyjny, ale nie aż tak, żeby jedna po drugiej wskakiwały mu do łóżka. Ta kobieta musiała być szpiegiem albo, co gorsza, morderczynią.
– Nazwisko? – spytała krótko. Służący skurczył się na swoim miejscu.
– Ee, pytałem oberżystę, ale ta dama jest jakaś dziwna. Powiedziała tylko, że nazywa się tak jakoś… – Zanim Wil-lis wymówił to imię, już je znała. – Syfona.
– Safona – poprawiła go.
– Możliwe, pani – zgodził się. – To chyba nie jest francuskie nazwisko, prawda?
Pokręciła głową, czując, że nie byłaby w stanie wydobyć z siebie głosu. Czyżby Rothgar zaplanował to spotkanie? A może specjalnie posłał po przyjaciółkę, żeby uwolnić się od wpływu Diany. Wszak mogła przypuszczać, że nie jest dlań obojętna.
– Bardzo sprytne, bardzo sprytne – powtórzyła pod nosem, odprawiwszy uprzednio Willisa.
Jedyne, co mogła teraz zrobić, to zejść na dół i poszukać sobie kogoś, z kim dałoby się poflirtować. Czuła jednak dziwną pustkę w sercu. Nie, nigdzie nie pójdzie. Zagra raczej w karty z Clarą, a następnie wypije kilka kieliszków dwudziestoletniego porto, które tuż po ich przyjeździe zachwalał oberżysta.
Rothgar nalał rubinowego płynu do kieliszka Safony.
– Wielka szkoda, że lady Arradale nie przyszła na kolację. Na pewno by ci się spodobała.
– A tobie się podoba? – W jej oczach zapaliła się iskierka zaciekawienia.
– Nawet bardzo.
Żałował, że Safona musi jechać na północ. Potrzebował kogoś, z kim mógłby poważnie porozmawiać. Dopiero teraz zrozumiał, jak był spięty podczas całej podróży.
– A co ci się w niej podoba?
No tak, stary kłopot z przyjaciółmi. Zwykle są w stanie aż nazbyt wiele się domyślić.