– Wobec tego unikniemy wszelkich niebezpieczeństw. Możesz mnie, panie, teraz pocałować na pożegnanie. -Wskazała palcem swoje usta.
– Nie, pani. Takie pożegnanie mogłoby się stać powitaniem.
Nie mógł się jednak powstrzymać i dotknął jej nabrzmiałych oczekiwaniem warg. Cóż to była za rozkosz czuć je pod palcami. Jakie były ciepłe i pełne.
– Mam wrażenie, że nie dokończyłeś jeszcze mojej edukacji – szepnęła.
– Uważaj, pani, bo rozpalisz płomień, który trudno będzie zgasić.
Miała wrażenie, że jego oczy pociemniały, a może sprawił to półmrok nadciągającej nocy. Rothgar pochylił się jeszcze bardziej i dotknął ustami jej warg. Nie mogła się powstrzymać i przylgnęła do niego całym ciałem.
Diana całowała się już wcześniej i nie sądziła, że ten pocałunek zrobi na niej aż takie wrażenie. Była w błędzie! To, co nastąpiło, przekroczyło jej najśmielsze oczekiwania. Był w tym żar rozkoszy i prostota miłości. Był błękit nieba i zieleń trawy. Miała wrażenie, że znalazła się gdzieś daleko od realnego świata.
Kiedy w końcu się od siebie oderwali, Diana dotknęła swych ust.
– C… co to było?.
Głupie pytanie. Przecież był to pocałunek. Ale Rothgar nie użył tego słowa:
– To byliśmy my. – Położył nacisk na ostatnie słowo. -Czy rozumiesz teraz, pani?
Potrząsnęła głową.
– Wiem tylko, że chcę jeszcze.
– To oczywiste – powiedział i odsunął się od niej na swoje miejsce. Chciała zaprotestować, ale powstrzymała się po krótkiej walce wewnętrznej.
– Wiedziałeś, że tak będzie. Skinął głową.
– Domyślałem się.
– Od kiedy?
– Pamiętasz ten wieczór, kiedy dotknąłem twoich stóp?
Jak mogłaby o nim zapomnieć. Niedługo przestanie reagować na nazwisko de Couriac, a wciąż będzie pamiętać delikatny masaż.
– Moglibyśmy zostać kochankami – zauważyła po chwili milczenia.
Markiz westchnął ciężko.
– Ten ogień mógłby nas pochłonąć – stwierdził z mocą. -Musimy pilnować, by nigdy nie połączyć naszych płomieni.
Diana zakryła twarz rękami. Nie chciała protestować. Wiedziała, że Rothgar ma rację. Liczyła jednak na to, że znajdzie sposób, żeby móc się z nim kochać bez zobowiązań.
A jeśli nie?
Wówczas będzie musiała uciec na północ i zamknąć się w swojej wieży. Może po jakimś czasie spłynie na nią ukojenie? Może zdoła pogodzić się z losem?
Powóz zatrzymał się nagle. Rothgar otworzył drzwiczki. Wiedziała tylko, że chce ją opuścić. Z trudem powstrzymywała okrzyk rozpaczy.
Czyżby już przyjechali do Londynu? Wyjrzała na zewnątrz. Wokół szczere pole.
– Co się stało? – krzyknął markiz.
– Coś z końmi, panie – odkrzyknął jeden z woźniców. -
Nie chcą iść dalej.
14
Markiz wyszedł z powozu, a Diana, która nieco otrzeźwiała, poszła w jego ślady. Szóstka koni stała w zaprzęgu ZE zwieszonymi głowami. Tak jakby miały za chwilę zasnąć. Obaj woźnice oglądali je uważnie.
– Co to może być? – spytał markiz, rozglądając się ostrożnie.
Czyżby znowu groziło im niebezpieczeństwo? Diana nie mogła nikogo dostrzec w mroku. Po ich prawej stronie znajdowały się ugory, a po lewej zagajnik, w którym mógł się czaić cały batalion Francuzów. Gdzieś przed nimi majaczyła kościelna wieża. Szeroka droga wznosiła się nieco, więc nie widzieli tego, co działo się dalej. Zresztą za jakiś czas, kiedy zapadną ciemności, i tak nie zobaczą zbyt wiele.
Diana przypuszczała, że nie są daleko od Londynu. O tej porze ruch zwykle jest niewielki. Zaraz jednak powinien nadjechać powóz bagażowy z Fettlerem i Clarą. Początkowo chciała dołączyć do Rothgara, który wymieniał jakieś uwagi z woźnicami, ale po namyśle powróciła do powozu i wyjęła z podręcznej torby pistolety. Oba naładowane. Większość ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, uznałaby wożenie ze sobą broni za ekstrawagancję, ale Diana dziękowała teraz Niebu za swoją przezorność. Tak uzbrojona podeszła do Rothgara. On również miał swoje pistolety.
– Gdzie się podział powóz z naszymi służącymi? – mruknęła nerwowo. – Powinni już tu być.
Markiz tylko się skrzywił.
– Pewnie mają te same problemy.
– Gałęzie cisów?
Woźnice spojrzeli na nią z wyraźnym szacunkiem.
– Tak mówią moi ludzie – przytaknął Rothgar. – Wszystkie symptomy się zgadzają.
Diana cieszyła się, że nawet nie wspomniał, by odłożyła broń. Wiedział przecież, że jest dobrym strzelcem.
– Cisy – powtórzyła cicho.
Mimo, że były bardzo trujące, konie je uwielbiały. Po ich zjedzeniu popadały w stan zbliżony do śpiączki. Ale przecież nigdzie przy zajazdach nie sadzono cisów.
– Wydaje mi się, że konie woźniców są w porządku. -Diana spojrzała do tyłu. Stały tam dwa osiodłane zwierzęta, przywiązane do powozu.
– To prawda. Nie zmienialiśmy ich w Ware – dodał markiz po namyśle.
– Czy myślisz, panie, że powinniśmy na nich pojechać?
– Wszystko jest lepsze niż czekanie.
Kiedy jednak we czwórkę przeszli na tyły karety, jeden z koni padł na kolana.
– Biedne zwierzę! – westchnął woźnica.
– To dobra śmierć, Warner – powiedział Rothgar. – Mamy już tylko jedno zwierzę. Co robić? – Spojrzał na woźnicę. – Posłuchaj, Warner, pojedziesz do najbliższego zajazdu lub oberży i sprowadzisz nam konie. Jak najszybciej, bo niedługo nic już nie będziemy widzieć.
Mężczyzna schylił głowę.
– Tak, panie.
Odwiązał konia i bez zbędnych słów ruszył w drogę. Zostali we trójkę na trakcie. Mrok powoli gęstniał. Spływał na nich niczym zły duch z nocnego nieba. Nawet księżyc schował się za chmury, więc nie mogli liczyć na zbyt wiele światła.
– Wsiądź do powozu, Diano – zadysponował Rothgar.
– Po raz pierwszy użyłeś mojego imienia… panie – zauważyła.
Markiz uśmiechnął się do siebie w ciemnościach.
– Niebezpieczeństwa zbliżają ludzi – stwierdził. – Myślę, że możemy poniechać dworskiej etykiety. Wsiadaj szybko.
– Zrobię to, jeśli wsiądziesz ze mną.
– Wiem, o co ci chodzi – mruknął.
– O, to też – przyznała. – Ale na razie wyłącznie o twoje bezpieczeństwo.
Rothgar polecił woźnicy, żeby wszedł na dach powozu i uważnie śledził okolicę. Następnie zwrócił się do Diany.
– Wolę zostać tutaj.
– Więc zostaję z tobą. – Już nie dodała „panie". Od tego momentu stali się towarzyszami broni.
– Nie bądź głupia – upomniał ją Rothgar. – Na pewno cię zabiją, jeśli staniesz im na drodze. Znam ludzi tego pokroju.
Zrobiło jej się nagle chłodno ze strachu. Jednak spokój, z, jakim markiz traktował niebezpieczeństwo wpłynął również na jej morale.
– Ale będą się musieli na chwilę zatrzymać – zawahała sie-Bey.
Było już ciemno, nie mogła więc zobaczyć uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy. Rothgar przyciągnął ją i ścisnął mocno.
– Trzymaj się, Diano – powiedział. – Pamiętaj, że nasza słabość jest naszą siłą. My boimy się mroku, ale oni też nie są w nim bezpieczni.
Zaczęli się rozglądać dookoła. Zadziwiające było to, że nic nie zwiastowało niebezpieczeństwa. Wieczór wydawał się cichy i spokojny. Tu i ówdzie brzęczały owady. Odzywały się też ptaki latające jeszcze nad ugorem. A zagajnik wcale nie wydawał się groźny.
Po jakimś czasie wyszedł zza chmur księżyc. W jego świetle zobaczyła ponownie wieżę kościoła. Wokół zapewne rozciągała się wioska. Chłopi szli już spać, nieświadomi tego, że za chwilę może się tu rozegrać tragedia.