Nawet zdychające konie były spokojne. Zapadały w sen, z którego miały się już nie obudzić.
Bez słowa stanęli do siebie tyłem. Ich plecy zetknęły się ze sobą. Była to najbezpieczniejsza z możliwych pozycji.
I nagle usłyszeli koński tętent. Na drodze.Dobiegał od
strony, z której przyjechali.
– Są – szepnęła bezwiednie.
Równie dobrze mogła to być ich służba, ale Diana odwróciła się, ponieważ stała plecami do nadjeżdżającego powozu.
– Są, panie, są – dobiegło do nich z góry.
To woźnica informował ich, że również zobaczył powóz.
– Miller, czy widzisz, kto to taki? – spytał Rothgar.
– To nasz powóz – odrzekł zagadnięty.
Diana odetchnęła z ulgą. Miller, chcąc lepiej widzieć, podpełzł do krawędzi powozu i wychylił się do tyłu.
– To nasz powóz – powtórzył – ale…
Nie zdążył skończyć. Od strony powozu rozległy się dwa strzały i Miller runął na ziemię, niczym wór ziemniaków. W tym samym momencie markiz pchnął ją do rowu, a sam uskoczył nieco dalej, za niewielkie drzewo. Kolejne strzały podziurawiły ich powóz. Diana wyciągnęła przed siebie jeden z pistoletów i strzeliła w okno nadjeżdżającego powozu. Rothgar zrobił to samo sekundę później.
Usłyszeli głośny okrzyk, a potem ciszę. Kolejne strzały oddano już w jej kierunku. Leżała zmartwiała na ziemi łykając kurz. Łzy ciekły jej po policzkach. Markiz wyskoczył zza drzewka, które i tak nie dawało mu schronienia i oddał drugi strzał. Ilu jeszcze napastników kryło się w powozie?
Rothgar wskoczył nieco dalej do rowu i przywarł do ziemi. Teraz mógł już liczyć tylko na swoją szpadę. Jednak Diana miała jeszcze jeden strzał. W świetle księżyca zobaczyła, że co prawda jeden z woźniców próbuje zapanować nad oszalałymi końmi, ale drugi zaczął mierzyć z muszkietu do Rothgara.
Do Beya!
Ułożyła się tak, jak ją uczył Carr i znalazła pewne podparcie dla ręki. Niestety woźnica z lejcami wciąż blokował jej widok mężczyzny z muszkietem. Wewnątrz powozu panowała cisza. Zamachowcy albo polegli, albo wystrzelali już wszystkie naboje. Diana wciąż nie mogła się zdecydować na strzał. W pewnym momencie stwierdziła, że głowa strzelca weszła jej na muszkę i spokojnym ruchem pociągnęła za język spustowy.
Rozległ się strzał. Znacznie głośniejszy niż te, które pamiętała ze strzelnicy. Usłyszała krzyk, ale jakiś dziwny, jakby podwójny.
Obaj mężczyźni spadli z kozła.
Przed oczami miała czarną krew.
A potem konie poniosły, unosząc ze sobą pozbawiony woźniców powóz, a Rothgar wstał z ziemi i zaczął otrzepywać swoje ubranie.
– W życiu nie widziałem tak żądnej krwi kobiety. Dwóch jednym strzałem!
W jej uszach wciąż jeszcze wibrował krzyk mężczyzn. Rothgar podszedł do hrabiny i pomógł jej wstać. Potem wziął ją w ramiona i zaczął tulić do siebie.
– Płacz, Diano, płacz – szepnął gładząc ją po głowie. -Tak ciężko jest zabijać.
Przypomniała sobie, że kiedy po raz pierwszy zabiła człowieka, zemdlała. Teraz było troszkę lepiej, ale nie chciała patrzeć na trafionych woźniców.
– Nie żyją? – spytała słabym głosem. Rothgar podszedł do nich i trącił najpierw jednego,
a potem drugiego czubkiem buta.
– Nie cierpieli długo – stwierdził. – Mistrzowski strzał.
– To przypadek. – Podeszła do powozu. – Musimy ratować Clarę i twojego służącego!
– Na razie nie mamy koni – zauważył.
– Popatrz, powóz podziurawiony. – Wskazała ręką ślady kul. – A chciałeś, żebym tam usiadła.
Markiz cmoknął, jakby poirytowany niewiarą w jego możliwości.
– Wewnątrz są żelazne blachy. Na pewno zatrzymały kule. Musieliby raczej strzelać z armaty.
Wskoczył do środka i po chwili wyszedł z powozu z butelką brandy w ręku.
– No proszę, najlepszy dowód – dodał. – Niestety, nie mam kieliszków. Pij.
Diana pomyślała, że nigdy wcześniej nie piła alkoholu z butelki. Smakował inaczej, jakby pełniej. A może był to smak życia, którego omal nie straciła?
Nagle dobiegł do nich przeciągły jęk. Rothgar odsunął butelkę od ust.
– Miller?
Ponowny jęk.
Rzucili się razem na tyły powozu. Trwali w przekonaniu, że woźnica nie żyje. Był to jednak kawał chłopa i mimo postrzału odzyskał przytomność.
– Boli! – jęknął, kiedy znaleźli się przy nim. Rothgar przystawił mu do ust butelkę brandy.
– Czy masz jakieś bandaże? – spytała Diana.
– Nie, chyba nie.
Postrzał wyglądał okropnie, ale kula na szczęście ominęła serce. Poszła trochę wyżej, więc oszczędziła najdelikatniejsze narządy wewnętrzne. Ból musiał być straszny, a poza tym, biedny woźnica mógł się lada chwila wykrwawić.
W końcu pozrywała zasłonki z powozu i zrobiła z nich szarpie z nadzieją, że choć trochę zatamuje krwawienie. Dziwiła się przy tym, że jeszcze nie zemdlała.
Rothgar ułożył woźnicę wygodnie, a potem ruszył na poszukiwanie pistoletów. Znalazł ich pięć oraz muszkiet zamachowca i zabrał się do nabijania broni.
– Myślisz, że wrócą? – zadała dręczące ją pytanie.
– Nie sądzę – mruknął Rothgar, podsypując prochu na panewkę. – Lepiej się jednak zabezpieczyć.
Dopiero teraz zrozumiała, że cały atak zajął najwyżej dwie, trzy minuty. Zapewne miał trwać krócej. Zamachowcom chodziło o zabicie Rothgara, a także woźnicy, gdyby się im opierał. Być może specjalnie nie nakarmili jednego konia cisami, licząc na to, że markiz wyśle gdzieś drugiego służącego.
Diana wstała od jęczącego Millera i poczuła, że drżą jej ręce. Rothgar odłożył ostatni pistolet i otoczył ją ramieniem. Mimo upadku muszkiet wciąż był nabity.
– Nie zemdleję – zapewniła Beya.
– Z całą pewnością – zgodził się, przytrzymując ją mocniej.
– Nie żartuję.
– Z całą pewnością.
– Zemdlałam tylko po tym, jak zastrzeliłam Edwarda Overtona. Ale postanowiłam, że to się już nigdy nie stanie. Że nie zemdleję – dodała, nie bardzo wiedząc, czy wyraża się dostatecznie jasno.
– Zapewne, zapewne…
– On też krzyczał.
– To naturalne – zapewnił ją. – Ludzie zwykle krzyczą przy takich okazjach.
Spojrzała na niego nieufnie.
– Nie żartuj sobie z tego! – fuknęła.
– Nie żartuję.
Zrozumiała, że naprawdę nie żartuje. Rozmawiał z nią tak, jakby była jego towarzyszem broni. Bez wielkich słów, ze zrozumieniem czyjejś słabości. Już wcześniej poczuła tę więź, ale teraz stała się ona silniejsza.
– Nabić twoje pistolety? – spytał jeszcze.
– Jasne, że nie – odparła i uwolniwszy się z jego objęć, podeszła do rowu.
Bez trudu odnalazła swoją broń. Spojrzała na nią najpierw z odrazą, a potem z podziwem. W końcu uratowała im życie. Dokładnie tak, jak chciał Carr. Wzięła do ręki pierwszy pistolet, kiedy jednak usiłowała podsypać prochu do lufy, dłoń znowu zaczęła jej drżeć.
– Do diabła z tym wszystkim! – warknęła, przekazując Beyowi pistolet i proch strzelniczy.
– Hm, może znowu spróbuj zachowywać się jak dama -zaproponował. – Wejdź do powozu i odpocznij troszkę. Dam sobie radę.
Poprosił, żeby poczekała i sam wszedł do powozu. Po chwili zaprosił ją do środka. Kiedy weszła, zauważyła, że przygotował dla niej prawdziwe łoże, a nawet wyjął skądś ciepłą narzutę. Miejsca było tu dosyć dla paru osób.
Kiedy ułożyła się, markiz pocałował ją w czoło. Czekała na następny pocałunek. I to niekoniecznie w czoło. Posunęła się, żeby zrobić mu miejsce, ale Bey pokręcił głową.