Zbiegły sztabskapitan kroczył bulwarem, wysunąwszy podbródek, i w zamyśleniu ani pomyślał, by spojrzeć na lustrzany zegarek.
Co prawda, gdy w pensjonacie wszedł do swego samodzielnego lokum, z nawyku ostrożności wyjrzał zza firanki.
I aż zazgrzytał zębami: przy chodniku naprzeciw stała dorożka, i to – mimo bezchmurnej pogody – uniesioną budą. Woźnica gapił się na okna Saint-Saënsa, pasażer był niewidoczny.
W głowie Rybnikowa zamigotał wir urywanych myśli.
Jak?
Dlaczego?
Hrabina Beauvaudois?
Wykluczone.
Lecz nikt więcej nie wie.
Stare kontakty zerwane. Nowe jeszcze nienawiązane.
Możliwość mogła być tylko jedna. Przeklęta agencja Reutera. Ten czy inny z generałów, z którymi przeprowadzał wywiad, zapragnął wnieść jakieś poprawki czy uzupełnienia, zadzwonił do moskiewskich biur agencji i odkrył, że o żadnym Stenie tam nie słyszano. Wpadł w popłoch, zawiadomił Ochranę… Lecz jeśli nawet tak – jak go znaleźli?
Tu też nasuwała się tylko jedna możliwość: przypadkiem.
Jakiś szczególnie bystry agent na podstawie listu gończego rozpoznał go na ulicy (ech, należało zmienić choć garderobę) i prowadzi teraz obserwację.
No, ale jeśli przypadkiem, rzecz da się naprawić, powiedział sobie Wasyl Aleksandrowicz i od razu się uspokoił.
Ocenił odległość do dorożki. Szesnaście, nie, siedemnaście kroków.
Myśli skróciły się jeszcze, przyśpieszyły.
Zacząć od pasażera, to zawodowiec… Atak serca… Ja tu mieszkam, pomóż, kochasiu, podprowadź… Beatrix będzie niezadowolona… Trudno, tkwi w tym po uszy. A dorożka? Wieczorem, można wieczorem.
Kończył myśleć już w akcji. Niespiesznie, poziewując, wyszedł na ganek, przeciągnął się. Ręka niedbale kołysała długą fifkę. Pustą, bez papierosa. Za moment wyjął z kieszeni płaski futerał na tabletki. Coś zeń wydobył. Włożył do ust.
Mijając dorożkarza dostrzegł, że ów na niego zerka.
Przeszedł obok, nie zwracając uwagi. Zagryzł w zębach fifkę, ostro szarpnął fartuch budy i zamarł.
W pojeździe siedziała Lidina.
Zbladłszy jak trup, Rybnikow wyrwał z ust fifkę, zakaszlał, splunął w chustkę.
Nie wyglądała bynajmniej na speszoną. Ze sprytnym uśmieszkiem rzekła:
– Oto gdzie pan mieszka, panie konspiratorze. Niezły ma dom pańska ciocia.
– Śledziła mnie pani? – wydusił z siebie Wasyl Aleksandrowicz, myśląc: jeszcze sekunda, jeszcze ułamek sekundy, a…
– Chytrze, co? – zaśmiała się Glikeria Romanowna. – Zmieniłam dorożkę, kazałam jechać stępa, nie za blisko. Powiedziałam, że jest pan moim mężem i że podejrzewam pana o zdradę.
– Ale… czemu?
Spoważniała.
– Pan tak na mnie popatrzył, kiedy powiedziałam: „Do jutra”… Poczułam naraz, że jutro pan nie przyjdzie. I że nie przyjdzie pan już nigdy. A ja nie wiem nawet, gdzie pana szukać… Toż widzę, że nasze spotkania obciążają pańskie sumienie. Pan sądzi, że mnie naraża. I wie pan, co wymyśliłam? – wykrzyknęła z ożywieniem. – Proszę przedstawić mnie pańskiej cioci. Ona jest pańską krewną, ja pańską przyjaciółką. Nie ma pan pojęcia, jaka to siła – dwie kobiety, co zawiązały sojusz.
– Nie! – Rybnikow się odsunął. – W żadnym wypadku!
– Więc wejdę sama – oświadczyła Lidina, a wyraz jej twarzy stał się taki, jak w korytarzu ekspresu.
– Dobrze, skoro tak pani chce. Ale powinienem uprzedzić ciocię, ma chore serce i w ogóle nie lubi niespodzianek – zagalopował się w panice Wasyl Aleksandrowicz. – Ciotka prowadzi pensjonat dla szlachetnie urodzonych panien. Tam obowiązują pewne zasady… Może jednak jutro? Tak, tak, jutro. Może pod wie…
– Dziesięć minut – ucięła. – Czekam dziesięć minut, a potem wchodzę sama.
I demonstracyjnie ujęła w rękę wiszący na szyi, wysadzany brylancikami zegarek.
Hrabina Beauvaudois była osobą nadzwyczaj zmyślną, co Rybnikow wiedział od dawna. Pojęła go w pół słowa, ani sekundy nie tracąc na pytania, i przeszła od razu do działania.
Trudno orzec, czy jakakolwiek inna kobieta byłaby zdolna w dziesięć minut zmienić burdel w pensjonat dla szlachetnie urodzonych panien.
Dokładnie dziesięć minut później (Rybnikow podpatrywał zza portiery) Glikeria Romanowna, opłaciwszy fiakra, ze zdecydowanym wyrazem twarzy wyszła z pojazdu.
Drzwi otworzył jej solidnie wyglądający szwajcar i z ukłonem poprowadził przybyłą korytarzem ku dźwiękom fortepianu.
Pensjonat mile zdziwił Lidiną bogactwem wystroju. Cokolwiek zdziwiło ją tylko, że tu i ówdzie ze ścian sterczą gwoździki, jakby wisiały tam – zdjęte jednak – obrazy. Wzięli je pewno do odkurzenia, pomyślała z roztargnieniem, przejęta przed ważną rozmową.
W przytulnym salonie dwie urocze dziewuszki w gimnazjalnych mundurkach pracowicie wygrywały na cztery ręce Psią poleczkę.
Podniósłszy się, wykonały niezgrabny dyg, mówiąc chórem: Bonjour, madame.
Glikeria Romanowna odpowiedziała na ich zmieszanie życzliwym uśmiechem. Dorastając w cieplarni Instytutu Smolnego, sama była kiedyś taką dzikuską. Półdziecinne marzenia, sekretna lektura Flauberta, panieńskie odkrycia w ciszy dortuaru…
A tuż obok pianina stał Wasia. Jego nieładne, lecz sympatyczne oblicze zdawało się pełne konfuzji.
– Ciotunia oczekuje. Zaprowadzę – wymamrotał, puszczając Lidiną przodem.
Fira Riabczyk (emploi „gimnazjalistka”) przytrzymała Rybnikowa za połę marynarki.
– Waś, to twoja ślubna? Narowista damulka. Bez strachu, pójdzie jak trza. Resztę żeśmy zamkły w pokojach.
Chwalić Boga, i ona, i Leontynka z uwagi na wczesną porę nie były jeszcze umalowane.
A z drzwi na spotkanie gościa płynęła już Beatrix, majestatyczna jak cesarzowa matka, Maria Fiodorowna.
– Hrabina Beauvaudois – przedstawiła się z łaskawym uśmiechem. – Wasiusza tyle mi o pani opowiadał!
– Hrabina? – wyszeptała Lidina.
– Tak. Mój mąż nieboszczyk był hiszpańskim grandem – odparła skromnie Beatrix. – Proszę łaskawie do gabinetu.
Nim podążyła za gospodynią, Glikeria Romanowna szepnęła:
– Więc ma pan w rodzie hiszpańskich grandów? Każdy inny by się pochwalił. Bądź co bądź jest pan niezwykły.
W gabinecie było już łatwiej. Hrabina z niezłomną pewnością siebie nie wypuszczała inicjatywy z rąk.
Ideę ucieczki za granicę gorąco poparła. Rzekła, że uzyska dla krewniaka dokumenty, i to jak najpewniejsze. Po czym rozmowa dam skupiła się na geografii: dokąd by to ewakuować ubóstwianego „Wasiuszę”? Okazało się przy tym, że wdowa po hiszpańskim grandzie zjeździła bodajże cały świat. Ze szczególnym uczuciem wypowiadała się o Port Saidzie i San Francisco.
Rybnikow, nie biorąc udziału w dyspucie, nerwowo, z trzaskiem wyłamywał palce.
Trudno, mówił sobie w duchu. Jutro dwudziesty piąty, a potem wszystko jedno.
Zgłoska czwarta, w której Fandorinowi robi się straszno
Szewska pasja – tak można by najściślej określić nastrój, w jakim trwał Erast Pietrowicz. W długim życiu zdarzało mu się nie tylko odnosić zwycięstwa, lecz i ponosić klęski. Ale bodaj nigdy jeszcze nie czuł się tak głupio.
Coś takiego odczuwa chyba wielorybnik, którego harpun, miast przeszyć kaszalota, rozprasza ławicę drobnych rybek. Lecz czy można było wątpić, że japońskim agentem, który dokonał dywersji, jest cholerny Brunet? Zawinił absurdalny zbieg okoliczności, lecz słaba to była dla inżyniera pociecha. Bezcenny czas stracony został na darmo, a ślad beznadziejnie zatarty.