Выбрать главу

Pół roku wcześniej, na zlecenie Organizacji, rzucił uniwersytet i podjął pracę na kolei jako pomocnik maszynisty. Żar paleniska trawił resztki jego płuc, lecz Most nie czepiał się życia, chciał tylko jak najszybciej umrzeć.

– Mówił pan naszemu człowiekowi, że chce zginąć z hukiem. Dam panu taką szansę – dźwięcznym głosem oznajmił Rybnikow. – Huk będzie na całą Rosję, a nawet cały świat.

– Proszę mówić – ponaglił suchotnik.

– Most Aleksandrowski w Syzraniu – Rybnikow zrobił efektowną pauzę. – Najdłuższy w Europie. Siedemset sążni. Jeśli runie do Wołgi, zamrze ruch na magistrali. Rozumie pan, co to znaczy?

Człowiek zwany Mostem uśmiechnął się lekko.

– Tak. Tak. Krach, klęska, hańba. Kapitulacja. Wy, Japończycy, wiecie, gdzie uderzyć. Jesteście godni zwycięstwa! – Oczy byłego studenta rozbłysły. Z każdym słowem mówił coraz szybciej. – To możliwe! Mogę tego dokonać! Ma pan silny materiał wybuchowy? Schowam go w tendrze pod węglem. Jeden brykiet wezmę do kabiny. Rzucę do paleniska. Detonacja! Fajerwerk!

Rozchichotał się.

– Na siódmym przęśle – płynnie włączył się Rybnikow. – To bardzo ważne. Inaczej może nie wyjść. Na siódmym, proszę się nie pomylić.

– Już ja się nie pomylę! Pojutrze mam zastępstwo. Towarniak z Czelabińska. Maszynista – dobrze mu tak, draniowi, wciąż szydzi z mego kaszlu, przezywa mnie glistą. Szkoda dzieciaka, palacza. No, ale go wysadzę. Na ostatniej stacji zamaluję w rękę łopatą. Powiem: „Trudno, sam będę szuflować węgiel”. A umowa? – zaniepokoił się nagle Most. – Nie zapomniał pan o umowie?

– Jakżebym mógł. – Rybnikow położył rękę na sercu. – Pamiętamy. Dziesięć tysięcy. Wręczymy na sto procent. Zgodnie z pańską instrukcją.

– Nie wręczyć, nie wręczyć, ale podrzucić! – nerwowo krzyknął chory. – I notatkę: „Na pamiątkę o nieziszczonym”. Sam napiszę, pan wszystko pokręci.

I w jednej chwili, bryzgając atramentem, napisał.

– Ona zrozumie… A jak nie zrozumie, jeszcze lepiej – mamrotał, pociągając nosem. – Proszę wziąć.

– Ale niech pan pamięta: pieniądze i notatkę droga panu osoba dostanie tylko w jednym przypadku – jeśli most runie. Niech się pan nie pomyli. Na siódmym przęśle.

– Bez obaw – Samarczyk posępnie starł z rzęs łzę. – Czego jak czego, ale ścisłości gruźlica mnie nauczyła. Biorę pigułki co do godziny. Najważniejsze, żeby mnie pan nie oszukał. Proszę dać słowo honoru samuraja.

Wasyl Aleksandrowicz wyciągnął się jak struna, zmarszczył czoło i zmrużył oczy. Potem uczynił jakiś niepojęty, wymyślony na tę okazję gest i z namaszczeniem potwierdził:

– Słowo honoru samuraja.

* * *

Najważniejsza z rozmów tête-à-tête umówiona była na siódmą wieczór w dorożkarskiej traktierni opodal rogatek kałuskich, czyli w punkcie numer trzy.

Miejsce obrane zostało rozważnie. Ciemno, brudnawo, hałaśliwie, lecz bez awantur. Pijano tu nie napoje wyskokowe, tylko herbatę – do syta, całymi samowarami. Publiczność była solidna, mało ciekawska. Napatrzy się człek cały dzionek ulicznego rwetesu i pasażerów, posiedziałby teraz w spokoju przy statecznej rozmowie.

Wasyl Aleksandrowicz zjawił się z dziesięciominutowym opóźnieniem i skierował się z miejsca do stołu w rogu, za którym siedział krzepki brodacz o nieruchomej twarzy i bystrym, nieustannie myszkującym spojrzeniu. Całą poprzednią godzinę Rybnikow z pobliskiej bramy obserwował wejście do traktierni i dostrzegł Drozda jeszcze na ulicy. Upewniony o braku inwigilacji, wszedł.

– Kuźmiczowi szacuneczek! – krzyknął z dala, podniósłszy rozczapierzoną dłoń.

Drozd nie znał go z twarzy, a trzeba było odegrać spotkanie starych znajomych.

Rewolucjonista, ani trochę nie zdziwiony, odparł tymże tonem:

– A, Mustafa. Siadaj, tatarska mordo, łykniemy herbatki.

Mocno uścisnął mu rękę, po czym jeszcze klepnął go w ramię.

Usiedli. Przy sąsiednim stole spore towarzystwo, popijające nobliwie herbatę z obwarzankami, obrzuciło przyjaciół obojętnym wzrokiem.

– Nie śledzą pana? – cicho spytał o najważniejsze Wasyl Aleksandrowicz. – Jest pan pewien, że w pańskim otoczeniu nie ma agenta policji?

– A czemu by mieli nie śledzić? – odpowiedział spokojnie Drozd. – Jasne, że śledzą. I prowokator by się znalazł. Na razie go, Judasza, nie tykamy. Lepiej wiedzieć, który to, bo wcisną innego, i weź go szukaj.

– Śledzą? – sprężył się Rybnikow, rzucając wzrokiem w stronę szynkwasu. Było za nim wyjście na przechodnie podwórze.

– No, śledzą, i co? – wzruszył ramionami eserowiec. – Kiedy można, niech sobie śledzą. A kiedy niewygodnie, można się urwać, jak zwykle. Więc bez nerwów, mężny samuraju. Dziś jestem czyściutki.

Drugi raz dzisiejszego dnia Wasyl Aleksandrowicz nazwany został samurajem, lecz teraz z jawną ironią.

– Jest pan przecież Japończykiem? – zapytał odbiorca Transportu, chrupiąc kawałek cukru i głośno siorbiąc herbatę ze spodka. – Czytałem, że niektórych samurajów prawie nie sposób odróżnić od Europejczyków.

– Co za, u diabła, różnica: samuraj, nie samuraj – odparł Rybnikow, z nawyku wpadając w ton rozmówcy.

– Jasne. Do rzeczy. Gdzie towar?

– Przewiozłem do magazynu nad rzeką, jak pan prosił. Na co panu rzeka?

– Potrzebna. Gdzie dokładnie?

– Później pokażę.

– Kto wie poza panem? Toż przeładunek, przewóz, ochrona, to całe przedsięwzięcie. Solidni ludzie? Język za zębami umieją trzymać?

– Będą milczeć jak ryby – poważnie odpowiedział Rybnikow. – Ręczę głową. Kiedy będziecie gotowi zabrać?

Drozd pogłaskał brodę.

– Myślimy, żeby część towaru, niewielką, spławić Oką do Sormowa. Jutro pod wieczór przypłynie stamtąd barka. Wtedy się zabierze.

– Do Sormowa? – zmrużył oczy Wasyl Aleksandrowicz. – To dobrze. Wybór prawidłowy. Jaki pan ma plan działań?

– Zaczniemy od strajku na kolejach. Potem powszechny. A kiedy władzy puszczą nerwy, rzuci Kozaków albo ciut postrzela – od razu oddziały bojowe. Tym razem obejdzie się bez brukowca, oręża proletariatu.

– Ale kiedy zaczniecie? – niecierpliwie zapytał Rybnikow. – Najlepiej nie później niż za miesiąc.

Kamienną twarz rewolucjonisty wykrzywił uśmieszek.

– Ledwo zipiecie, synowie mikado? Jęzor wyłazi?

Po sali przetoczył się śmieszek i Wasyl Aleksandrowicz drgnął z zaskoczenia – czyżby ktoś usłyszał?

Obrócił się błyskawicznie – i znów rozluźnił.

To do traktierni wpadli dwaj siwobrodzi dorożkarze, zdrowo podchmieleni. Jeden, niezdolny ustać na nogach, upadł, drugi pomagał mu się podnieść, dogadując:

– Nie szkodzi, Mitiucha, koń ma cztery nogi, a się potknie.

– Z takim koniem do hycla! – krzyknięto od któregoś ze stołów.

Rozległy się chichoty.

Mitiucha wybuchnął przekleństwami na wesołków, lecz nadbiegli posługacze i raz – dwa wyszturchali pijaniców na dwór – co mają kalać przyzwoity zakład.

– Ech, mateczka Ruś! – Drozd znowu się uśmiechnął, i znów krzywo. – No cóż, wkrótce tak nią wstrząśniemy, że z portek wyskoczy.

– I z gołym tyłkiem podąży w świetlaną przyszłość?

Rewolucjonista uważnie popatrzył w zimne oczy rozmówcy.

Nie warto było zadzierać, od razu pojął Rybnikow. Przesadził.

Parę chwil nie spuszczał wzroku, potem udał, że już nie może – zmiękł.

– Łączy nas tylko jedno – rzekł pogardliwie eserowiec. – Brak burżuazyjnych sentymentów. Tylko że u nas, rewolucjonistów, już ich nie ma, pokonaliśmy je. A wy, młodzi drapieżcy, jeszcze ich nie macie. Nie dorośliście. Wy wykorzystujecie nas, my wykorzystujemy was, ale, panie samuraju, nie jest mi pan równy. Pan – to ledwie śrubka w maszynie, a ja jestem architektem Dnia Jutrzejszego. Jasne?