Выбрать главу

Najnowsze ciężkie działa, przeznaczone dla armii mandżurskiej, urwały się z platform i po części potonęły, po części rozrzucone były na płyciźnie. Na drugim brzegu turkotał samobieżny żuraw, bezładnie szarpiąc ramieniem; ciągnął za lawetę stalowego potwora o pogiętej lufie, lecz znać było, że nie poradzi, nie wyciągnie.

Leoncjusz Karłowicz podążył w stronę dostojnych zwierzchników, Fandorin ominął zaś bokiem kapiącą od złota wysepkę i podszedł do samej krawędzi. Postał, popatrzył i naraz sczołgał się po stromiźnie w dół. Nad samą wodą przeskoczył na dach zatopionego wagonu, a stamtąd na kolejny filar mostu, skąd sterczały pogięte szyny. Niczym po drabinie inżynier wspiął się po kratownicy podkładów i wkrótce znalazł się na przeciwległym brzegu.

Było tam znacznie mniej ludno. Z tyłu, o pół setki kroków, stał pociąg ekspresowy – ten sam, który zdołał przeskoczyć most tuż przed zawaleniem. Obok wagonów stali grupkami pasażerowie.

Na ocalałej części mostu i nad wodą krzątali się zaaferowani cywile, rozmaicie odziani, lecz podobni do siebie jak rodzeni bracia. W jednym z nich Fandorin rozpoznał Eustracjusza Mylnikowa, z którym służył niegdyś w dawnej stolicy.

Przed Mylnikowem prężył się jak struna podoficer żandarmerii w mokrym, poszarpanym mundurze – jak widać, dochodzenie było już w pełnym toku. Radca dworu patrzył jednak nie na żandarma, ale na Fandorina.

– Ejże – rozwarł ramiona, jakby zamierzał zdmuchnąć w uścisku inżyniera – Erast Pietrowicz! Góra z górą! Ach tak, mówiono mi, jest pan teraz w ŻetZetDeŻecie. Proszę wybaczyć wtargnięcie na pański teren: mam rozkaz z samej góry zbadać sprawę – piorunem, przy udziale wszystkich stosownych resortów. Zerwali mnie z puchowego łoża. Huzia, mówią, chwytaj trop, stary wyżle. No, co do łoża to zełgałem – niby to w uśmiechu wyszczerzył żółte zęby Mylnikow, lecz oczy pozostały zimne, przymrużone – jakie tam teraz u nas, gończych, piernaty. Zazdroszczę wam, kolejowym sybarytom. W gabinecie sypiam, jak zwyczaj każe, na krzesełkach. Za to, jak widać, zdążyłem tu przybyć wcześniej. No i przesłuchuję pańskich ludzi, czy to aby nie japońska mina.

– Panie inżynierze – żarliwie zwrócił się do Fandorina podoficer – proszę powiedzieć jego ekscelencji… Pan mnie pamięta? Łoskutow, przedtem w Farforowej na przejeździe. Kontrolował mnie pan zimą bez jednej przygany. Awans polecił dać. Wszystko co do joty wykonywałem, wedle rozkazu! Wszędziem sam łaził, jeszcze na dziesięć minut przed specjalnym. Czysto było! Bo i jak miałby, gadzina, na most wleźć? Warta z obu stron!

– Czyli czysto było? – uściślił Fandorin i pokręcił głową. – Dobrzeście patrzyli?

– Toż ja… Ja przecie… – zatchnął się żandarm i zerwał nagle czapkę. – Jak Bóg na niebie! Ja ósmy rok… Niech pan, kogo chce, pyta, jak Łoskutow rygorów przestrzega.

– I co pan zdołał ustalić? – zwrócił się do Mylnikowa inżynier.

– Sytuacja typowa – wzruszył ramionami tamten – zwykłe ruskie bezhołowie. Z przodu jechał ekspres. W Kołpinie stanął, żeby przepuścić specjalny z artylerią. Nagle telegrafista dostaje depeszę: „Odprawić pasażerski, specjalny opóźniony”. Poplątało się komuś. Ledwie ekspres przemknął przez mostek, dogania go eszelon. Ciężki, jak widać. Gdyby w pełnym biegu, jak należy, przeskoczył, nic by się nie stało. A tu, jak zaczął hamować, rozsypał się filar. Zbierze cięgi nadzór kolei.

– Kto nadał telegram o opóźnieniu specjalnego? – Fandorin wyciągnął szyję.

– W tym rzecz. Nikt nie nadawał.

– A gdzie telegrafista, który go ponoć przyjął?

– Szukamy. Na razie go nie znaleźliśmy. Skończył zmianę.

Inżynierowi drgnął kącik ust.

– Kiepsko szukacie. Sporządźcie portret pamięciowy, znajdźcie, jeśli się da, fotografię, roześlijcie ogólnokrajowy list gończy.

Mylnikowowi opadła szczęka.

– Za telegrafistą? Ogólnokrajowy?

Fandorin kiwnął palcem na radcę dworu, odprowadził go w bok i rzekł cicho:

– To dywersja. Most wysadzono.

– Skąd pan to wie?

Erast Pietrowicz powiódł naczelnika filerów do wyłomu i jął złazić po wiszących szynach. Mylnikow, pojękując i żegnając się, szedł za nim.

– Proszę spojrzeć.

Dłoń w szarej rękawiczce wskazała zwęglony i rozdarty podkład, skręconą w korkociąg szynę.

– Nasi eksperci zjawią się lada chwila. Z pewnością znajdą ślady m-materiału wybuchowego…

Eustracjusz Pawłowicz gwizdnął i przesunął melonik na ciemię.

Tropiciele wisieli nad czarną wodą, kołysząc się z lekka na improwizowanej drabinie.

– To żandarm kłamie, że sprawdzał? Albo, co gorsza, jest w zmowie? Aresztować go?

– Łoskutow – japońskim agentem? Bzdura. Wtedy by uciekł jak kołpiński telegrafista. Nie, nie, żadnej miny na moście nie było.

– No to jak? Miny nie było, a wybuch był?

– Wygląda, że tak.

Radca dworu zasępił się złowróżbnie, popełzł po podkładach w górę.

– Trzeba zameldować zwierzchnictwu… No, teraz się zacznie kołomyja.

Machnął na filerów.

– Hej, dawać tu łódkę!

Lecz rozmyślił się i nie wsiadł.

Popatrzył za idącym w stronę ekspresu Fandorinem, poskrobał się w ciemię i ruszył w jego ślady.

Obejrzawszy się, słysząc za sobą tupot, inżynier wskazał na nieruchomy pociąg.

– Składy jechały naprawdę aż tak blisko?

– Nie, ekspres stanął dalej, na hamulcu bezpieczeństwa, potem maszynista dał kontrparę. Konduktorzy i część pasażerów pomagali wyciągać z rzeki rannych. Z tego brzegu na stację bliżej niż z tamtego. Ściągnięto stamtąd podwody, odwieziono ludzi do szpitala…

Erast Pietrowicz władczym gestem wezwał kierownika pociągu.

– Ilu mieliście pasażerów? – spytał.

– Wszystkie miejsca rozprzedane, panie inżynierze. Równo trzysta dwanaście osób. Za pozwoleniem, kiedy będzie można ruszać?

W pobliżu znajdowała się dwójka pasażerów: sztabskapitan piechoty i przystojna dama, oboje utytłani od stóp do głów. Oficer lał z czajnika wodę na chustkę swej towarzyszki, ta zaś staranie wycierała powalaną twarzyczkę. Para z ciekawością przysłuchiwała się rozmowie.

Od strony mostu zbliżał się szybko pluton kolejowej żandarmerii. Dowódca podbiegł pierwszy i zameldował:

– Panie inżynierze, jestem do dyspozycji. Na tamtym brzegu jeszcze dwa plutony. Eksperci przystąpili do pracy. Jakieś rozkazy?

– Kordon po obu stronach mostu i wzdłuż brzegów. Do obwału nie puszczać nikogo, nawet w randze generała. Inaczej prowadzący śledztwo zrzeka się wszelkiej odpowiedzialności – tak mówcie. Zygmuntowi Lwowiczowi powiedzcie, żeby szukał śladów materiału wybuchowego… Zresztą nie trzeba, sam zobaczy. Mnie dajcie kancelistę i czwórkę ludzi, z tych bystrzejszych. Jeszcze jedno: wokół ekspresu także kordon. Ani pasażerów, ani pociągu bez mojego pozwolenia nie puszczać.

– Panie inżynierze – zawołał żałośnie nadkonduktor – toż już piątą godzinę stoimy!

– I jeszcze postoicie. Muszę spisać pełną listę pasażerów. Każdego przesłuchamy i sprawdzimy dokumenty. Zaczniemy od ostatniego wagonu. A pan, Mylnikow, zająłby się raczej zaginionym telegrafistą. Tu poradzę sobie i bez pana.

– Oczywiście. Któż by lepiej – zgodził się Eustracjusz Pawłowicz i aż zamachał rękoma. – Znikam i do niczego się nie wtrącam.

Ale nie odszedł.

– Łaskawi państwo – zwrócił się markotnie kolejarz do oficera i damy – proszę uprzejmie wrócić na swoje miejsca. Będzie kontrola dokumentów.