– Chyba masz przejebane – stwierdziłem nie bez satysfakcji. Wciąż czułem się bardziej martwy niż żywy, więc mroczne zadowolenie z ciągnięcia za sobą do grobu swych prześladowców było jak najbardziej na miejscu. Strach wraca dopiero z nadzieją, a ta jakoś nie nadążała za rozwojem wypadków. – Teraz ty jesteś berek.
Dźgnęła mnie lufą w kark. Pistolet znów miała w ręku.
– Nic do was nie mam! – Mówiła trochę za głośno jak na dystans dzielący usta od nadajnika. – To Student się uparł! Nie rób niczego głupiego, Kaśka! Dogadamy się!
No tak: od ostatniego sprawnego bewupa oddzielało nas ze trzydzieści metrów.
Wystarczająco dużo, by obdarzony dobrym refleksem kierowca zdążył ruszyć i rozpędzić wóz do bezpiecznej szybkości. Czyli takiej, która uniemożliwi skok na pancerz lub otwarcie drzwi.
Pozostawało pytanie, czy Kaśka reaguje dostatecznie szybko. No i czy nie przeciska się w tej chwili w stronę wieży, co, paradoksalnie, uczyniłoby ją bezbronną na kluczowe kilkanaście sekund.
W tej ostatniej kwestii rozwiała nasze wątpliwości. Przemówiła, ledwie kciuk Patrycji zwolnił przycisk. Miała hełmofon na głowie, czyli i fotel kierowcy pod tyłkiem.
– Nikt nikogo nie chce zabijać. A już na pewno ja.
Za dużo błagalnych nutek. Nie zabrzmiało to jak kwestia kogoś, kto trzyma w garści wszystkie sznurki.
– Ja też nie – zapewniła Patrycja. – Wiem, że możesz mi nie wierzyć. Ale wszystko się zmieniło. Potrzebuję was.
– Do czego? – uprzedziłem Kaśkę.
– Potem. – Poczułem, że Patrycja złazi z moich pleców i pociąga mnie za sobą, łapiąc za kołnierz kamizelki. – Kaśka, musimy się odsunąć. I tobie też radzę. To kurestwo może w każdej chwili wybuchnąć. A zostało trochę amunicji.
Przyjrzałem się porzuconemu bewupowi. Rewelacyjny system przeciwpożarowy jakoś nie zadziałał i jęzory ognia wyłaziły już ze środka wszystkimi pozbawionymi osłon otworami – nawet przez tylne drzwi. Trudno powiedzieć dlaczego: wóz, który nie eksplodował, nie powinien tak szybko zmienić się w jeden wielki piec. No ale ten akurat zaliczył dwa trafienia pepancami i zderzenie z trzynastotonowym zawalidrogą. Wyciek paliwa, jakieś nieszczelności między przedziałami, rozpruty odłamkiem nabój… Nieważne. Miałem inne zmartwienia. Patrycja też nie za bardzo przejmowała się możliwością eksplozji. Trochę tak, skoro zabraliśmy się stamtąd, ale chyba bardziej niepokoił ją karabin maszynowy drugiego bewupa: cofała się powoli, rakiem i przez cały czas schowana za moimi plecami.
Za mądre to nie było, bo Kaśka zastosowała się do rady i odjechała dalej od płonącego sąsiada, co uniemożliwiało jej jakieś kombinacje z uzbrojeniem pokładowym. No, ale z drugiej strony wszystko działo się dość szybko i żadne z nas nie miało czasu na dogłębne analizy.
– Siadaj. – Patrycja pchnęła mnie na piach. Uklękła za mną, opierając o moje ramię swój podbródek i radmora. Z daleka musiało to wyglądać dość poufale; przemknęło mi przez myśl, że na jej miejscu dwa razy bym się zastanowił nad takimi przytulankami. Zazdrość plus brak świadków plus bojowy wóz piechoty to zabójcze połączenie.
– Co mam zrobić? – W pytaniu Kaśki zazdrości się nie doszukałem, ale i tak mi się nie spodobało.
– Zabrać nas stąd. Po prostu.
Nic nie było proste i Patrycja doskonale to rozumiała: najlepszy dowód, że dała mi szansę do polemiki. Kciuk pozostał na wduszonym przełączniku.
– Czekaj, Kasia – rzuciłem sucho. – Nic bez mojej zgody. Pomalowany na czerwono paznokieć uniósł się wymownie, dopuszczając do głosu trzecią stronę.
– Spokojnie. Nie zostawię cię.
To też nie był mój wymarzony tekst. Akurat w tej chwili wolałbym deklarację daleko posuniętej obojętności.
– Kochacie się – skorzystała z podpowiedzi Patrycja. – I macie forsę na start. Szkoda by to było spieprzyć.
– Szkoda – zgodziłem się. – Kasia jest porządna, nie wyjdzie za mordercę. Więc oddaj mi spluwę i wsiadaj. Nic ci nie zrobię. Nie wyszłabyś za brutala strzelającego do dziewczyn, prawda, Kasia?
Patrycja, o dziwo, potraktowała pytanie serio i zwolniła kanał. Niepotrzebnie. Kaśka nie zamierzała komentować.
– Chcecie jechać do bazy, prawda? – Tego z kolei ja nie skomentowałem. – No to na początek uratuję wam życie. – Patrycja zafundowała nam dramatyczną pauzę. – Nie da rady tak po prostu. Zabije was.
– Kto?
– Za dużo chcesz wiedzieć. Strażnik, powiedzmy.
– Jeden?
Nadal nie miałem pewności w kwestii siedmiorga spiskowców. Chudzyński chyba wygadał się niechcący i raczej nie było nas więcej – ale głowy jednak bym za to nie dał.
– Jeden, ale w bewupie. Pełnosprawnym i pełnym amunicji. Nie to co wasz. – Powiedziała to z mieszaniną satysfakcji i goryczy, zbyt nietypową, by doszukiwać się w niej fałszywych nutek. – Załatwi was. Ten kretyn Student mu kazał. Wie, że macie wóz i jedziecie do bazy.
– No widzisz – podchwyciłem bez przesadnej nadziei. – Tylko ty możesz go odwołać.
Czyli masz polisę. Nic ci nie zrobimy. Możesz schować pistolet.
– Gówno mogę. – Konsekwentnie trzymała lufę przy mojej głowie i kciuk na przełączniku nadawania. – Wiesz, co powiedział? Że dzielimy forsę między tych, którzy zostaną. Po równo.
Zgodził się was sprzątnąć, a Student obiecał mu za to jedną czwartą pieniędzy.
Policzyłem szybko. Ona, Student, doktor, no i anonimowy Strażnik. Pasuje. Młodym nikt sobie nie zawracał głowy. – No i?
– Ten palant liczy od miliona. Nie chciał słuchać, kiedy Student tłumaczył, ile dostaliśmy i ile nam zostało po odjęciu forsy dla was. Żąda ćwierci bańki. Koniec, kropka. Mówi, że nie ma powodu nam wierzyć i że umawialiśmy się na milion.
– I ma rację. – Nie potrafiłem sobie odmówić tego komentarza, choć już wtedy czułem, że lufa przy karku osuwa się na dalsze pozycje w kolejce moich kłopotów.
– Nic nie rozumiesz. – Nie pogniewała się, była raczej posępna. – On nas wykończy.
Wszystkich. Tak powiedział: ćwierć miliona zielonych albo grób. Bo go okradliśmy. Nieważne kto. Nie chce rozmawiać. Chce forsy. A jak nie, to świętego spokoju. Powiedział, że skoro ma być gołodupcem, to przynajmniej na wolności. Że nie potrzebuje świadków.
– To tak jak wy – dorzuciłem z rozpędu.
– Bawi cię to?
Nie bawiło. Czułem, że kręci, ale jeszcze wyraźniej czułem, że akurat nie w tej kwestii.
Martwiła się.
– Pogadam z nim.
– To na nic. Nie odezwie się do ciebie.
– Powiem, jak było. Że forsa…
Urwałem, przenosząc spojrzenie na płonący wóz. To dziwne, ale dopiero teraz przypomniało mi się, że poza trójką naszych niedoszłych zabójców jechały nim pieniądze.
Mnóstwo pieniędzy. Dwie trzecie z miliona dolarów. Cholera.
– Daj spokój. Student zaklinał się, że jaja ci wyrwie. Jak teraz oboje zaczniemy przekonywać Strażnika, uzna, że od początku kręciliśmy. To po pierwsze. A po drugie, na ciebie nie ma haka. Nie musisz tam wracać. Wiem: ranni – uprzedziła ewentualny protest. – Ale to nie taki facet. Nie wmówisz mu, że zaryzykujesz życie i pieniądze dla jakichś tam rannych. Wie, że nie musisz jechać przez bazę, więc nie odezwie się do ciebie.
– Dlaczego?
– Bo to, kurwa, jego atut! – Chyba ją w końcu zirytowałem. – Nie rozumiesz? Wy jego albo on was! Dopóki nie wiesz, kto na ciebie poluje, jesteś z góry przegrany!
– Niby dlaczego mam nie wiedzieć? – Nie dałem rady odcedzić całej ironii, choć się starałem. – Przecież mi powiesz.
– Nie powiem ci – warknęła.
– Dlaczego?
– Bo to moja dodatkowa polisa na życie. Jak coś mi się stanie… Rozumiecie.