– Ma zakneblowane usta, więc nikt jeszcze nie wie, że jacyś Polacy brali w tym udział.
Ale jak przeżyje…
– Kurwa mać… – Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Bo pomysł, by pchnąć ją bagnetem, zabrać bewupa, Kaśkę i wiać do Chin, raczej mądrzejszy nie był.
– No właśnie. Nawet gdyby Szamocki umarł albo milczał jak grób, smród się rozejdzie.
Zaczną wszystko sprawdzać pod tym kątem. Odciski palców, mikroślady, zeznania… Nie mogliśmy go sprzątnąć – zmieniła ton na przepraszający. – Jeden człowiek nie upilnowałby tych w baraku. Zakładnik to idealne wyjście. I dla nas, i dla chłopaków w Piątce. Wychodzą z twarzą: nic nie robili, no bo Bruszczak.
– Kurwa mać – powtórzyłem z bezsilną złością.
– Adam… – Jeszcze bardziej złagodziła głos. Nie zdziwiłbym się, gdyby owinęła mi szyję ramionami. – Przepraszam.
– Odczekała chwilę. – Powinieneś to zrobić.
– Zarżnąć Bruszczaka? – Klepnąłem wystającą z kieszeni rękojeść bagnetu. – Dlatego mi to dałaś?
– Strażnik miał go zastrzelić. Już na sam koniec, ze zdobycznej broni. Ale jak się uda rozwalić bewupa… Słuchaj, to będą chwile. Chłopaki zorientują się, co i jak, wybiegną z baraku.
Nie zdążę nic zrobić. Słowo honoru, że nie prosiłabym cię o to. Ale jeśli mamy cię z Kaśką asekurować, musimy być na drugim brzegu, w wozie.
– Z kaemu doniesie. – Najpierw to powiedziałem, a dopiero potem zrozumiałem, co mówię. Tak właśnie było. Tyle że gdybym mógł cofnąć czas, powtórzyłbym to jeszcze raz.
Dożywocie będzie gówniane. W więzieniu nie ma Ilony.
– I co potem? – zapytała Patrycja ze smutkiem. – Wracamy odzyskanym bewupem, rozwalamy wóz terrorystów, a na deser pakujemy serię własnemu dowódcy? Adam, jeden znak zapytania i po nas. A Bruszczak nie może zeznawać.
Miała rację.
– Mam go zarżnąć? Jak wieprza?
– Pchnąć w plecy. – Sprawiała wrażenie kogoś, kto szczerze mi współczuje. – Tak by to zrobili. W serce: szybka śmierć, mało bólu. Może znajdziesz tam jakiś karabin, ale proszę cię: nie strzelaj. Wiem, że tak łatwiej. Wiem. – Musnęła lewą ręką moją dłoń, tę zwisającą bezsilnie nad rękojeścią. – Ale wszystko spieprzysz w ten sposób. Ktoś może wyskoczyć z baraku. Następny potencjalny świadek do zabicia. Musimy się rozejrzeć, może coś posprzątać, nie wiem… Im dłużej chłopcy siedzą w środku, tym lepiej. A tylko żywy Bruszczak ich tam trzyma.
– Z nożem w plecach nie będzie żywy.
– Siedzi pod tym masztem. Jest ciemno. Z tamtej strony nie ma okien, tylko trochę dziur po kulach. Nie zorientują się. Możesz go odpowiednio usadzić, jakby spał. Jeśli dostanie kulę, może paść na bok i każdy od razu pozna… Musisz do niego podejść, Adam.
– Nie.
Łatwo się przepycha przez gardło takie słowa. Przez chwilę człowiek ma z tego nawet frajdę: patrzcie, jaki jestem wspaniały. Ale zaraz potem mózg zaczyna się gotować od wątpliwości.
Chyba była mądrzejsza, niż mi się wydawało. To w każdym razie rozumiała.
– Idź – uśmiechnęła się łagodnie. – Jak nie dasz rady… Trudno. Zaryzykujemy. Może się uda. Zawsze może się trafić głupi prokurator.
Nad kanał dotarłem bez problemu: tylko pod koniec posuwałem się na czworakach, a i to na zasadzie dmuchania na zimne. Do bazy było stąd jeszcze daleko.
Zsunąłem się po skarpie, ale nie zanurzyłem butów. Do ruin mostu miałem jakieś pół kilometra i nie zamierzałem zaliczać tego dystansu na brzuchu. Czyli marsz korytem kanału.
Inaczej mówiąc: kąpiel. Ściany były zbyt strome, by wykorzystywać je jako dyskretną ścieżkę.
Zanurzyłem dłoń w czarnej jak atrament wodzie. Lód. Trudno uwierzyć, że Kaśka dobrowolnie wlazła w coś takiego. Ja nie zamierzałem, w każdym razie pochopnie. W ogóle musiałem pomyśleć.
Me wariuj, Adam. Nie rób nic głupiego.
Po prostu martwiła się o mnie. Rozgrzeszała z potencjalnej zdrady. Ale nie chciałem jej zdradzać, czyli musiałem przeżyć, czyli faktycznie moim psim obowiązkiem było zachować trzeźwość umysłu i robić wszystko mądrze.
Pytanie numer jeden: czy przemoczony mundur służy sprawie?
Odpowiedź numer jeden: nie służy. Jakkolwiek by sprawę definiować. Kiedy człowiek dygoce z zimna, bezbolesne podrzynanie gardeł jest utrudnione. Precyzyjne wymierzenie granatnika też. A mlaszcząca w butach woda demaskuje.
Zacząłem się rozbierać. Buty, skarpety, potem spodnie. Było naprawdę zimno, więc górę zostawiłem na koniec. Zdejmując czarną kurtkę-terrorystkę, niczego jeszcze nie wyczułem.
Dopiero potem, kiedy po namyśle – a po prawdzie i pod wpływem wrażenia, jakie na stopie zrobił kontakt z wodą – wciągałem ją z powrotem na goły tors.
Coś było w kieszeni.
Znów bardziej z niechęci do kąpieli niż tknięty jakimś przeczuciem, odpiąłem guzik i wyjąłem złożoną na pół kopertę. Tym razem zgięto ją w poprzek, ale ślad po palcach Studenta pozostał. Przedtem była dłuższa a węższa.
To dlatego teraz była trochę mokra na końcu. I jeszcze dlatego, że Kleczko próbował zatłuc łopatą zwyczajną kobietę, a nie jakiegoś Rambo w spódnicy.
Mało się nie zeszczałem ze strachu…
A ja nie mato! Przez ciebie dupa mi się klei do tego zasranego siedzenia!
Naszła mnie absurdalna myśl, że to dlatego została. Bo przy tym moście na północy kazałem jej machać majtkami, a ona miała mokre i po prostu się wstydziła.
Idiotyzm.
No to dlaczego potem schowała to do kieszeni, zamiast…?
Zamiast co: czytać korespondencję między Chudzyńskim a afgańskimi kupcami, którzy okazali się kupcami z Turkmenii? Wepchnęła po prostu list gdzieś, gdzie nie uwierał, i zapomniała o nim. Tak jak ja, Student i wszyscy inni. O niedoszłych odbiorcach już nawet nie pamiętałem, tyle się wydarzyło, a co dopiero…
Włożyłem kopertę z powrotem do kieszeni. Tylko po to, by po paru sekundach wahania wsunąć dłoń jej śladem.
To już nie był zwykły papier. Pomyślałem, że powinienem się go pozbyć i że chyba nigdy tego nie zrobię. Chore. Ale robiło mi się trochę cieplej, kiedy dotykałem palcami czegoś, czego Kaśka dotykała…
Wlazłem do wody i na jakiś czas zapomniałem o cieple.
Rozdział 36
Przy brzegu głębokość nigdzie nie przekroczyła metra, dotarłem więc do resztek mostu w przemoczonych slipach i prawie całkiem suchej kurtce. Nie wywaliłem się, nie upuściłem do wody węzełka z ubraniem i butami, nie przetestowałem wodoszczelności radmora. Czort wie, jakim cudem: poniżej pępka byłem na wskroś zmrożony i w połowie sparaliżowany. Zimna już nawet nie czułem: nie da się zmarznąć w dwie nogokształtne bryły lodu i takie skurczone do mikroskopijnych rozmiarów coś pomiędzy nimi.
Ubrałem się pod osłoną przyczółka mostowego, zamocowałem radio do pasa i na czworakach ruszyłem wzdłuż drogi. Nie za daleko. Przy pierwszej wyższej kępie trawy przeczołgałem się na drugą stronę i w ślimaczym tempie dotarłem do kolein, wygniecionych parę godzin temu przez jelcza. Było tego tyle co kot napłakał, bardziej symbol osłony niż realna osłona, ale dalej mogłem ruszyć z podnoszącą na duchu świadomością, że wybrałem najbezpieczniejszą z tras i reszta już nie ode mnie zależy. Jeszcze bardziej pocieszała mnie myśl, że tuż obok ciągnie się kanał i w razie czego wystarczy przebiec kilkanaście metrów.
Oczywiście najprościej byłoby pomaszerować trochę dalej jego korytem i wyjść na brzeg dopiero na wysokości bunkra. Istniały aż trzy powody, dla których tak nie zrobiłem. Nie wytrzymałbym dłużej w wodzie, to po pierwsze. Moje skurczone do rozmiaru niemowlęcych genitalia do końca schowałyby się w brzuchu, pewnie już na zawsze. Po drugie, każdy, kto liczył się z możliwością wtargnięcia napastników do bazy, typował właśnie tę trasę – wzdłuż kanału.