Pchając się tamtędy, natrafiłbym więc najpierw na dodatkowy pas zasieków, a potem na wyeksponowany grzbiet wału i, być może, czyjeś czujne spojrzenie. No i po trzecie, bez nożyc utknąłbym przy głównym ogrodzeniu. Bagnet w połączeniu z pochwą teoretycznie radził sobie z drutami, ale wolałem nie sprawdzać, jak to wygląda w praktyce.
Wybrałem dziurę przygotowaną dla żurawia. Trasa przez pole minowe też miała swoje zalety: gdybym miał pilnować bazy, tu spoglądałbym rzadziej. Na zasadzie nabytego odruchu wyłącznie, ale odruchy mają to do siebie, że ciężko się ich wyzbyć.
Dotarłem do bunkra – i nikt do mnie nie strzelił.
Granatnik leżał tam gdzie zwykle: w skrzyni służącej jako podręczny magazyn amunicji.
Może dlatego nikt go nie zabrał. Przeszukałem po omacku całe wnętrze, lecz nie znalazłem innej broni. Przewiesiłem komara przez plecy i sięgnąłem po radiostację.
– Mam granatnik – zameldowałem. – Kaśka?
– W porządku. Jestem.
Marnie to zabrzmiało. Nawet nie strach: bardziej rezygnacja. Chyba miała już dość.
– U mnie cicho. Facet musiał wyłączyć silnik. Na razie stójcie. Jak dotrę do baraków, dam wam znać.
Strażnik raczej nie wychyla się z wozu, co znaczy, że to ja wcześniej usłyszę naszego bewupa.
– Jedziemy – oznajmiła Patrycja. – Jeśli cię wypatrzy, będziesz miał jakąś szansę.
– Obejdzie się – rzuciłem ponuro. – Zostańcie, gdzie jesteście. Przy barakach będę wiedział, co facet słyszy.
– My też będziemy miały większą szansę. Spokojnie. Podjeżdżamy powolutku, a wiatr wieje z waszej strony. Zresztą nie spodziewa się nas. Rozmawialiśmy. Myśli, że jesteśmy daleko, a was już wcale nie ma. I na razie nie wychylamy się. Po prostu chcę być blisko.
Dałem za wygraną. Wszystko, co mogłem zrobić, to dotrzeć jak najbliżej stanowiska Strażnika, nim znajdą się w zasięgu słuchu.
Zacząłem pełznąć. Bałem się tylko przez pierwsze pięćdziesiąt metrów. Potem wysiłek przesłonił wszystko inne. Poza tym było ciemno. Kiedy człowiek nie widzi świata, sam ulega miłemu złudzeniu bycia niewidzialnym.
W przebłyskach rozsądku powtarzałem sobie zaczarowaną formułę: „pole widzenia celownika”. Facet siedzący w bewupie i pilnujący baraku numer 5 nie mógł mnie dostrzec bez obracania wieży. Starałem się nie pamiętać, jak mało problemów jest z jej obróceniem.
Przywoływałem wspomnienie wąziutkiego wycinka świata, oglądanego w trakcie naprowadzania armaty na cel. Po kilka stopni w lewo i prawo. Widok prawie jak w dziurce od klucza.
Na wysokości wykopu pod niedoszły podziemny magazyn dałem sobie spokój z autosugestiami. Uniosłem się pod osłoną nasypu, po raz pierwszy spojrzałem na południe, nie klejąc nosa do ziemi, no i wyzbyłem się złudzeń.
Patrycja miała rację: stał tam, na tyle blisko, by światło latarń pozwalało wyłuskać go z mroku. Może zresztą pomagała w tym granatowa poświata nad wschodnim horyzontem – forpoczta nadciągającego dnia. Nie widziałem szczegółów, nie miałem pojęcia, w którą stronę spogląda wieża, ale i tak podskoczyło mi tętno.
Skoro widziałem wóz, nie wspomagając niczym oczu, także ukryty w wieży człowiek mógł mnie wypatrzyć, posługując się wyłącznie własnym wzrokiem. A dokładniej: peryskopami.
Otaczały właz wachlarzem i – w przeciwieństwie do celownika – zapewniały praktycznie nieograniczone pole widzenia.
Strażnik wybrał optymalną pozycję: na przedłużeniu osi podłużnej Piątki. Nie umiałem ocenić, ile metrów dzieliło go od szczytowej ściany baraku. Dwieście? Coś koło tego. Z tego dystansu można już ostrzelać uciekinierów niezależnie od tego, którymi oknami wyskoczą.
Przeliczyłem to. Barak ma osiem metrów szerokości. Jeśli faktycznie wóz ustawił się w osi, to tangens kąta między trajektorią kuli a ścianą podłużną, tą z oknami, wyniesie cztery dwusetne. Jedną pięćdziesiątą. Czyli, przy trzydziestometrowej długości budynku… nie, zaraz: okna nie dochodzą do szczytów. Więc, powiedzmy, dwadzieścia pięć metrów… Martwego pola, w którym zeskakujący z góry śmiałek mógłby się skryć, będzie równe pół metra.
Nie trzeba nawet kleić się plecami do muru. Pół metra to dużo. Chciałbym mieć nad sobą pół metra bezpiecznego, wolnego od kul powietrza – teraz, kiedy będę się czołgał w stronę stołówki.
Oni mieli. Mogli wyjść bezpiecznie. Jeśli wóz stanął w osi, a któryś z ukrytych w baraku chłopaków miał dość odwagi, by wychylić się i ocenić kąty.
Znalazł się odważny? Na to pewnie tak. Ale żeby zsuwać się na zewnątrz po murze i sprawdzać w praktyce?
Zaraz. Błąd założenia. Ci w środku nie mają mojej wiedzy. Nie mogą opierać kalkulacji na tym, że pilnuje ich jeden człowiek. Oczami wyobraźni widzą snajperów, czających się ze wszystkich stron. No i siedzą cicho.
Właśnie: cisza… Było w niej coś niepokojącego. Cholernie nie chciało mi się wypełzać zza nasypu, więc napędzany instynktem samozachowawczym mózg uchwycił się tej myśli i dość szybko sformułował problem.
Silnik bewupa nie powinien milczeć. Coś tu nie grało.
Wyjaśnienie przyszło dość szybko. Awaria. Sławek miał kłopoty z silnikiem. Niby czemu kierowca pierwszej drużyny miał nie mieć podobnych?
Nie było sensu leżeć i dzielić włosa na czworo.
Zdjąłem z pleców komara, rozłożyłem kolbę. Wątpliwe, bym zdążył się odgryźć, jeśli tamten zauważy mnie i otworzy ogień: celownik ma tak wąskie pole widzenia, bo daje przeszło sześciokrotne powiększenie. Snajper strzelający serią, przy dystansie dwustu kilkudziesięciu metrów? Nie ma cudów – rozwali mnie pierwszą. Ale najpierw musi obrócić wieżę. Tylko o kawałeczek, gdybym jednak usłyszał, może się uda…
Dość. Nie zobaczy mnie. Jeśli jest solidny, gapi się na barak numer 5, jeśli nie, pewnie uciął sobie drzemkę – po tylu godzinach czuwania w napięciu każdego by zmogło. Uda mi się. A jak nie, to też mała strata.
Ilona mnie nie kocha. To całkiem dobry powód, by dać się zabić. Ludzie umierają z głupszych powodów. Dla forsy, ojczyzny, religii.
Powtórzyłem to sobie ze trzy razy. Pomogło. Poczołgałem się w stronę baraków.
Powolutku, żeby nie kurzyć. Radzieccy budowniczowie nie zadali sobie trudu wyrównywania terenu, który z samej natury był dość równy, więc było tu jak to w naturze: niby płasko, a po deszczu woda stała w tych samych co zawsze miejscach. Tu i ówdzie stawałem się niższym celem dla kogoś patrzącego z daleka.
Pełzłem, starając się nie myśleć, że dwumetrowa wysokość bewupa redukuje pewnie w całości ten efekt i tak naprawdę liczą się rzadkie kępy traw oraz pokrywający teren półmrok.
W kiepskim oświetleniu sunący powoli cień nie przyciąga tak uwagi znudzonego oka jak cień, który biegnie. Miałem wielką ochotę poderwać się i pognać sprintem, ale pamiętając o tej zasadzie, konsekwentnie sunąłem na brzuchu.
Znów mi się udało. Dotarłem do niedokończonej części baraku numer 6, przelazłem przez wysoki na metr zalążek ściany i podbiegłem do drzwi kuchennych. Na szczęście Grzywacz wyszabrował je gdzieś, nie miały więc klucza i nie dało się ich zamknąć.
Przeszedłem przez kuchnię, potem przez stołówkę. Raz czy dwa widziałem tu taką pustkę, lecz nigdy nie w zestawieniu z mrokiem nocy. Dziwne wrażenie. W głuchej ciszy buty chrzęściły jak w filmie grozy, którego bohater przemierza posępny, wymarły świat, spustoszony przez wojnę jądrową czy innego wirusa. Ostatni żywy człowiek przybył tu, by stoczyć samotną walkę z ostatnią żywą bestią. I przegrać, niezależnie od tego, kto kogo ukatrupi. Starałem się o tym nie myśleć, a jeśli już, to w kategoriach bestii właśnie i roboty do wykonania.