Выбрать главу

Rozdział 37

Dałem mu jakieś pół minuty. Może całą. Nie byłem pewien, ile konkretnie.

Stałem w otwartych na oścież drzwiach i czekałem na kule. Nie jedną: zwisający wzdłuż nogi komar był wystarczająco widoczny, by zapewnić mi długą serię. Miałem nadzieję, że dobrze wymierzoną. Że Strażnik nie spanikuje i nie zgruchoce mi nią ud albo kolan – samobójcy nie bólu szukają, lecz ucieczki przed nim. Ale godziłem się i na ból.

Kiedy człowiekowi rozsypie się świat, boli trochę bardziej. I, przede wszystkim, dłużej.

Stałem w wykreślonym framugą prostokącie światła i czekałem. Najbardziej wyzywający cel w całej okolicy. Nie do przegapienia. Nie do zignorowania.

Zignorował mnie.

Powoli podniosłem granatnik. Może mnie rozpoznał i miał wątpliwości co do intencji. No więc proszę: oto moje intencje. Wpakować mu kilogram heksogenu, najpierw w pancerz, za którym się kryje, a potem w bebechy. Nic do niego nie miałem, po prostu oczekiwałem, że zachowa się rozsądnie i wyleczy mnie z Ilony garścią ołowianych tabletek.

Nie zamierzałem strzelać. Dopiero potem, kiedy mnie olał. Po kilkunastu sekundach bezowocnego czekania naprawdę przyłożyłem kolbę jak Bóg przykazał i nawet odnalazłem wzrokiem przyrządy celownicze. Tyle jeszcze dałem radę. Łez w oczach nie było wcale tak dużo, widziałem calutki granatnik i nawet słupy ogrodzenia.

Bewupa już nie. Za ciemno. Za mokro.

Opuściłem komara. Żołnierz nie marnuje ostatniego naboju. Nagle pomyślałem, że tyle mi zostało: umrzeć trochę fajniej. Po żołniersku właśnie. Z sensem.

Może miało to jakiś związek z przyniesionym ze wschodu pomrukiem silnika.

Zawróciłem. Jeszcze bez pośpiechu. Jeszcze dając im szansę: temu w górze i temu w bewupie.

Nie skorzystali. Wszedłem do baraku i zamknąłem za sobą drzwi. A potem odsunąłem się na bok, za mur. Na wypadek, gdyby skandalicznie spóźniony Strażnik wyrobił się na ostatnią chwilę i walnął serią po skrzydle ze sklejki.

Znów chciałem żyć. Troszeczkę. I chyba na krótko. Ale chciałem. Miałem coś do zrobienia.

– Kaśka?

– Jestem – odpowiedziała, kiedy tylko zwolniłem przycisk. Musiała czekać.

– Słychać was. Dajcie sobie na wstrzymanie.

Okna pokoiku Szamockiego wychodziły na wschód, Strażnik nie mógł ich widzieć.

Zapaliłem światło i przeprowadziłem szybką rewizję. Nie naszukałem się wiele: parę mebli to za mało, by porządnie schować półlitrówkę. Nie mówiąc o trzech. Odpieczętowałem pierwszą z brzegu i chlapnąłem sobie zdrowo. Potem jeszcze raz. I jeszcze.

Pomogło. Za mało, więc wróciłem do dyżurki i podniosłem kopertę. Nie wiem, czy miała ruszyć moim poczuciem obowiązku czy tym, co sam chowałem w majtkach, ale nosiła ewidentny ślad kontaktu z ciałem Kaśki i to wystarczyło. Wypychałem z głowy Ilonę i próbowałem wyobrażać sobie, jak spłacam wiadomy dług innej, czarnowłosej dziewczynie. Jej uda owijają mnie w pasie, pierś wciska się w twarz. Nie ma ich takich świetnych jak Ilona – o tamtych czułem intuicyjnie, że są naj, jak ona cała – ale na pewno wystarczą, by zetrzeć łzy.

Może warto przeżyć.

Nie myśleć o Ilonie. Statek zatonął. Teraz szalupa jest moim statkiem. Ostatnią szansą ocalenia.

Ja też jestem jej ostatnią szansą.

Alkohol dotarł do mózgu, przywrócił zdolność w miarę normalnego funkcjonowania.

Znów potrafiłem się bać. Trochę za mało, ale już o dwoje, więc jakoś wystarczyło na rezygnację z podchodzenia do drzwi i robienia z siebie żywej tarczy. Mogłem też myśleć.

Zacząłem właśnie od tej tarczy.

Baraki stoją blisko siebie. Ktoś, kto obserwuje Piątkę, nie powinien mnie przegapić.

Powinienem leżeć teraz martwy.

Zagadka.

W dyżurce pozostał sprawny nadajnik, przez który jakiś zdesperowany i obdarzony szczęściem uciekinier z Piątki mógł wezwać posiłki.

Następna zagadka.

No, ta akurat do wyjaśnienia: rezerwa na czarną godzinę. Mogliśmy wracać pieszo.

Któreś z nas mogło zostać ranne. Szamocki uwzględnił to i zadbał o możliwość wezwania pomocy. Co prawda była radiostacja w bewupie Strażnika, ale…

…ale jak dotąd 0311 faktycznie się nie popisał. Silnik zgasł, celownik chyba wysiadł, skoro nie zostałem zauważony. Rzęch?

Za dużo tych nieszczęść. Więc raczej to co zwykle: zawiódł człowiek, nie technika. Ktoś tu zaspał. Albo – kto wie? – może pękł i po prostu uciekł?

Gdybym wiedział, który to jest…

Siedziałem i wyobrażałem ich sobie, jednego po drugim. Strata czasu. Za słabo ich znałem. Teoretycznie każdy mógł zapisać się do drużyny Chudzyńskiego. Nie tędy droga.

Więc inaczej: Patrycja chyba była ze mną szczera. Przynajmniej w kwestii likwidacji Strażnika. Chciała go zabić. To pewne, bo chciała zabić nas. Zrezygnowała tylko dlatego, że byłem jej potrzebny – właśnie jako zabójca. I nie chodziło raczej o usunięcie zbyt kosztownego wspólnika. Za dużo ryzykowała. Mogłem przecież postawić krzyżyk na Kaśce, zerwać się ze smyczy i narobić znacznie większych kłopotów. Czyli bała się go. Naprawdę.

Który z chłopaków Bruszczaka mógł napędzić jej takiego stracha? Komu mogło odbić tak, by zarzynał złotonośną kurę? Tylko dlatego, że okazała się gołębiem i jaja będą mniejsze? A najwyraźniej Strażnikowi odbiło. Dowód jest banalnie prosty: mieliśmy go zabijać z dwoma nabojami w garści. Przy czym Patrycja nie umiała strzelać, a ja mogłem w ogóle nie dotrzeć do swojego.

Musiała być zdesperowana, skoro na to poszła. Musiała wierzyć, że facet faktycznie wykończy ją natychmiast, tu i teraz. A on musiał mówić śmiertelnie serio.

No, chyba że z Patrycji jest lepszy psycholog, niż myślałem. I wie, że nie poświęcę Kaśki.

Tylko że byłaby dupą, nie psychologiem: odrobina niepewności w głosie Ilony i bez wahania poświęciłbym całą ludzkość. Kaśkę, choć z wahaniem, też. Jedno niezobowiązujące „może kiedyś”, a myślałbym teraz wyłącznie o forsie na wiejski domek dla swej boginki.

Siedziałem przy stole, machinalnie obracałem w dłoniach pomarszczoną od wilgoci kopertę i zastanawiałem się nad tym wszystkim. Czułem, że w gruncie rzeczy do niczego nie dojdę, a jeśli nawet, to będzie to czysto akademicki sukces, bo koniec końców i tak wezmę komara, wyjdę przed barak i strzelę – nieważne do kogo i z jakich powodów. Ale wolałem rozgryzać zagadki, niż dawać mózgowi wolne. Zbyt łatwo wracał do Ilony.

Uwielbia kwiaty, świeczniki, jakieś półeczki z ozdóbkami. W wiejskim domu, mając ogródek, ściany, w które da się wbić gwóźdź, i przede wszystkim nieznaną jej dotąd swobodę stuprocentowego właściciela, byłaby szczęśliwa.

Dobra, dość. Ze mną by nie była. A Kaśka może potrafi. To mokre na kopercie to nie tylko mocz. Chciała mnie i gdybym miał pod ręką laboratorium, mógłbym to udowodnić bez uciekania się do intuicji.

Nie miałem probówek, o wiedzy nie mówiąc, więc tarłem w palcach rozmiękczony wilgocią róg koperty. Tarłem, tarłem, no i przetarłem.

Wewnątrz był papier. Tak naprawdę wcale nie zamierzałem zaglądać – o liście zdążyłem pomyśleć, że trzeba go będzie zniszczyć – ale skoro już zacząłem…

Następny punkt zaczepienia dla umysłu, ześlizgującego się w stronę marzeń o szarookiej gwiazdce z nieba.

Rozdarłem kopertę. Oczekiwałem listu albo czegoś w tym rodzaju – liter, krótko mówiąc.

Znalazłem fotografię. Dokładniej: jej kserokopię. A jeszcze dokładniej: produkt komputerowej drukarki, pracującej w trybie czarno-białym.

Zdjęcie przedstawiało młodego mężczyznę rasy żółtej. Na pierwszy rzut oka: patrzącego w obiektyw.

Coś z nim było nie tak, ale głowę miałem zaprzątniętą czym innym i drugi rzut oka też nie wystarczył. Dopiero po całkiem długiej chwili zrozumiałem, skąd te wątpliwości. Facet miał nijaki wyraz twarzy i dość tępe spojrzenie, to jednak przytrafia się niejednemu ustawionemu przed obiektywem. Nie w mimice problem. Raczej w jej braku.