Trudno ładnie pozować, kończąc się parę centymetrów poniżej podbródka. Autor zdjęcia zadał sobie trochę trudu i chyba uniósł powieki, ale już nie dolną krawędź fotografii. Trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że pracował na cyfrówce, a efekt swej pracy, chcąc nie chcąc, przepuszczał przez komputer. Nie potępiałem jednak Szamockiego. Spieszył się, a ten skrawek czerni w dole kadru powinien umknąć uwadze każdego, kto nie zetknął się z całkiem świeżym w Wojsku Polskim zwyczajem obcinania ludziom głów.
Na policzku martwego partyzanta też było widać skrzepy krwi. Wyglądały jak brud.
Pewnie dlatego Czarek zrezygnował z koloru: kikut szyi dało się wykadrować, ale podrapanej twarzy już nie. Czerwień krwi podziałałaby na wyobraźnię naszych afgańskich kontrahentów.
Zamiast uspokajać się myślą, że znamy ich kumpla, zaczęliby się zastanawiać, co mu zrobiliśmy – i żegnaj milionie dolarów. Wersja czarno-biała też pewnie skłoniłaby ich do myślenia i dlatego wylądowała w majtkach Kaśki, nie w dłoni Okrągłej Twarzy. Ale mogła się przydać i nie widziałem niczego niepokojącego w fakcie, że najpierw Szamocki, a potem Student chcieli ją mieć w odwodzie na wszelki wypadek. Łatwiej wytłumaczyć się z fotografii trupa niż z braku jakichkolwiek referencji. Nie to mnie martwiło.
Martwił mnie zbieg okoliczności.
Chudzyński nie jechał z nami i bez tych czterech, którzy dali się przyłapać beerdeemowi w wersji Rudy, a potem pozabijać, nie mieliśmy namacalnych upoważnień do przeprowadzenia transakcji. Znajomość miejsca to za mało: partyzantów mógł wypatrzyć jakiś satelita, mogli zostać zdradzeni. Oczywiście pozostawały wyjaśnienia, wiedza, której podstawieni w nasze miejsce uczestnicy jakiejś chytrej pułapki nie powinni posiadać, ale z góry było wiadomo, że wymiana odbędzie się z palcami na spustach i każdy drobiazg zwiększający zaufanie mógł ocalić nam życie.
Ta twarz na zdjęciu, twarz kogoś, kto miał nas przyprowadzić, spadła nam jak z nieba.
Nie wykorzystaliśmy jej, ale była – jak fotel katapultowy w myśliwcu. Broń Boże używać tego cholerstwa i broń Boże nie zaopatrzyć się w nie, jeśli tylko jest dostępne.
Nagle zrozumiałem, po co Szamocki zabrał Kaśkę na przejażdżkę poprzedniej nocy.
Czemu tak naprawdę służyło praktyczne testowanie skuteczności szwedów.
Potrzebował ciała i aparatu fotograficznego – w jednym miejscu i choć na krótko. Już wtedy. Lepszy byłby żywy partyzant, ale obława ruszyła, szanse na żywego zmalały drastycznie, więc próbował uratować, co się da.
Nie wyszło: śmigłowiec z ważniakami z wywiadu zjawił się parę minut za wcześnie.
Niepowtarzalna okazja przepadła. I oto kilkanaście godzin później los się do nas uśmiecha.
Młynarczykowi odbija, a my dostajemy prezent w postaci właściwej głowy. Twarzy, którą można sfotografować.
Zbyt piękne.
Wpatrywałem się w oblicze martwego Azjaty. Nie wiedziałem po co. Może potrzebował tego mój ciężko poturbowany instynkt przetrwania. Widok ludzkich szczątków i upokorzenia, jakie niesie ze sobą śmierć, to niezła odtrutka na samobójcze myśli. Nie wiem, czy podziałała w moim przypadku. Ale parę klapek w mózgu pootwierała.
Na początek wyłączyłem lampkę. Cholernie późno, ale usprawiedliwiał mnie fakt, że miałem tu jeszcze trochę posiedzieć. A góry i tak nie mogę ruszyć: zbyt łatwo zauważyć całkowite zaciemnienie. Mogłem co prawda wyciągnąć się na którymś z oficerskich łóżek i połączyć myślenie z przyzwyczajaniem oczu do mroku, ale ani u Szamockiego, ani u Bruszczaka nie wisiał na ścianie szkic bazy.
Siedziałem, gapiłem się na przygnębiająco pusty arkusz papieru i układałem strategię. Bo taktyka nie wystarczała. Tu, na przedpolu realnego świata, już nie. Prawdopodobnie dostanę kulą w łeb zaraz po tym, jak go wychylę z baraku, miałem jednak obowiązek zakładać, że w realnym świecie nic nie jest proste, i zatroszczyć się o dalszą przyszłość.
Wisiałem Kaśce jeden orgazm i jedno życie.
Oczywiście to nie ona pierwsza upomniała się o swoje.
– Adam? – Stłumiony głos w radmorze pasował do wywoływania faceta, który właśnie podkrada się do ofiary z bronią w ręku. – Co się dzieje? Nie widzę cię.
Aha. Dzięki za podpowiedź. Nie była aż taką idiotką, by podjeżdżać całkiem blisko, w miejsce, skąd da się ogarnąć spojrzeniem cały teren bazy, ale i tak dzięki. Prawie zapomniałem w swych kalkulacjach o niej i jej noktowizorze.
– I niech tak zostanie – rzuciłem sucho. – Wiesz już, gdzie stoi jedenastka? No to łeb za wydmę i czekaj, aż powiem. Bo cię jeszcze zobaczy.
– Rozwidnia się – warknęła.
– I dobrze. Łatwiej trafię. – Odczekałem chwilę. – Nie odezwał się?
– Nie. O czym tu mówić? Chce ćwierć miliona. Nie wie, że Student nie żyje. Dzieli przez czworo.
– Kaśka? – Nie zamierzałem bawić się w Wersal. – Nie gadała z nim?
– Nie. – Skorzystała z okazji i dodała: – Uważaj na siebie.
Mądra dziewczyna. Właśnie na siebie powinienem uważać. Nie na tych dwoje, tylko na siebie. Nadal kusiło mnie, by powtórzyć numer z ustawianiem się w progu.
– Muszę podejść bliżej. Nie słychać was tu, więc nie wyłączajcie silnika i czekajcie. Dasz radę przejechać przez most, Kasia?
– Po co? – Nie byłem pewien, czy wyczuwam podejrzliwość w głosie Patrycji. Niepokój na pewno, ale trudno się nie niepokoić przed walką. – Stąd też go widać. Jadę dwadzieścia metrów i mogę walić.
– Pytam na wszelki wypadek. Wiesz, to wóz. Może odjechać. Chciałem po prostu wiedzieć, czy w razie czego… Ale masz rację: zostańcie tam. – Uśmiechnąłem się krzywo i tak, żeby było słychać. – Wolę, żebyś wróciła pieszo.
– Bierz się do roboty – mruknęła. – Aha, Adam… I pamiętaj o wujku. Serio mówiłam.
Rozłączyła się. Pomyślałem jeszcze przez chwilę, po czym zajrzałem do ofoliowanej instrukcji, podniosłem słuchawkę telefonu i wystukałem numer.
– Dawaj doktora Chudzyńskiego – nie dopuściłem do głosu dyżurnego bazy artyleryjskiej.
– Ale już.
Mogłem trafić na jakiegoś służbistę, który zażąda kryptonimów, upoważnień itede. No i, przede wszystkim, mogło go tam nie być. Ale wierzyłem Patrycji. Idiota łatwiej uwierzy w istnienie innych idiotów.
Czekał, i to właśnie tam, przy odbiorniku. Nie wiem, jaką bajkę wymyślił na tę okoliczność. Rozumiałem, dlaczego dyżurny bez zawracania mi głowy przekazał mu słuchawkę.
Byliśmy na wojnie, a Wojsko Polskie naprawdę nade wszystko ceniło sobie życie własnych ludzi. Wojsko służy politykom, a politycy nienawidzą tracić żołnierzy na nikomu niepotrzebnych wojnach w drugim końcu świata. To psuje notowania. Służby medyczne miały więc w kontyngencie wszelkie możliwe priorytety i nikt od generała w dół nie śmiał wejść w drogę lekarzowi. Oczywiście miałem szczęście, było to jednak szczęście wygrywającego w kości, nie w totolotka.
– Co się dzieje? – Pewnie siedział tam jak na szpilkach i pewnie dlatego zapomniał się przedstawić. – Kto mówi?
– Kulanowicz. Mieliśmy problemy. Patrycja cię potrzebuje. Pośpiesz się. Trochę dostała.
Muszę kończyć.
Rozłączyłem się. Oczywiście parę sekund później telefon rozbrzęczał się nachalnie, zignorowałem go jednak. Im więcej powiem, tym więcej zasieję wątpliwości. Zakochanym kretynom też zdarza się myśleć.
Wstałem, schowałem kopertę do kieszeni, wziąłem granatnik i skierowałem się w stronę kuchni. Wolałbym pokój Bruszczaka czy Szamockiego, ale żaden z nich nie palił. Kucharz chyba też nie, szansa znalezienia zapalniczki obok pieców gazowych wydała mi się jednak większa.