Znalazłem zapałki. Też dobrze. Poświęciłem jedną, by upewnić się, że nie zamokły, po czym wyszedłem przed barak.
Dopóki kierowałem się lekko na prawo od Trójki, osłaniał mnie od strony bewupa.
Mogłem spokojnie przemaszerować te sześćdziesiąt metrów w poprzek placu plus trzydzieści wzdłuż ściany magazynu, a dopiero potem położyć się na brzuchu i wpełznąć w pole widzenia celownika. Może nawet wcale nie musiałem pełzać: jeśli wóz stał dalej niż o te przyjęte szacunkowo dwieście metrów, oba baraki zlewały się celowniczemu w jedną bryłę. Sprawdziłem to na planie.
Mimo to od początku poruszałem się na brzuchu. Nie tak ostrożnie jak poprzednio – oczy, których się obawiałem, nie mogły znajdować się wysoko, więc i martwych pól miałem więcej – ale jednak na brzuchu.
Na wysokości masztu zatrzymałem się na chwilę. Tu, z dala od baraków, było najciemniej, ale do Bruszczaka miałem raptem trzydzieści metrów, więc widziałem nie tylko siedzącą przy słupie sylwetkę, lecz nawet refleksy światła na taśmie klejącej. Owinęli mu nią pół głowy. Oczy też. Miałem nadzieję, że nie zapomnieli o pozostawieniu w spokoju przynajmniej nosa, nie zadałem sobie jednak trudu podczołgania się bliżej i sprawdzenia. Jeśli się udusił, to dawno temu. Nic nie poradzę. W kwestii egzekucji, której miał na nim dokonać Strażnik, już mogłem. Ba, miałem nawet ekstremalnie szeroki wachlarz wyborów. Bagnet w kieszeni czynił mnie panem jego życia i śmierci.
Jeszcze parę minut temu zastanawiałbym się poważnie, czy nie posłuchać Patrycji i nie wsadzić mu go między żebra. Miałem dobry powód, by zabijać: Ilonę Roman. Swoim „nigdy” ocaliła właśnie ludzkie życie. Może nie odważyłbym się ryzykować, gdyby to ona była nagrodą w tej grze. Nie była jednak, więc z ulgą dopuściłem do głosu wątpliwości i zostawiłem Bruszczaka w spokoju.
Może Patrycja mówiła prawdę, a ja wyląduję za kratami na podstawie jego zeznań. Ale tylko „może”. Bardziej niż w jej szczerość wierzyłem w inteligencję Szamockiego.
Nie spaprałby wszystkiego już na wstępie, wpadając do Szóstki z bronią w ręku i odsłoniętą twarzą. Bruszczak mógł mu teoretycznie zedrzeć kominiarkę, tyle że wtedy raczej by nie dożył przywiązywania do masztu. Ten partyzant upolowany szwedem raczej nie podciął sobie gardła scyzorykiem. Czarek poszedł do niego sam. Jeszcze bez aparatu, czyli nie po zdjęcie.
Facet mógł przeżyć, zeznawać i rozłożyć całe przedsięwzięcie – więc musiał umrzeć. Teraz Bruszczak by musiał.
Poza tym sam Szamocki może nie przeżyć. Ślad się urwie; martwi nie zeznają i nie wsypują wspólników.
Poza tym ja mogę nie przeżyć. Wtedy, nawiasem mówiąc, Strażnik pewnie załatwi Bruszczaka i odejdę z tego świata w glorii bohatera, który zginął za Polskę, wolność waszą, naszą i handlu kaspijskim gazem.
Poza tym miałem już Bruszczaka na swej liście osób do uratowania. Z tyłu, ale tam był.
Gdybym podczołgał się teraz, zaapelował do wdzięczności i rozciął mu więzy, na pierwszą pozycję awansowałby kosztem kobiet i dzieci. Lubiłem go, był w porządku – pomijając tego kurewskiego pecha – założyłem więc, że pochwaliłby mój wybór, po czym zostawiłem go własnemu losowi i poczołgałem się dalej.
Znów nikt do mnie nie strzelał. Dostałem się do Trójki przez północne wrota, te, którymi wyjechał star. Szybko znalazłem to, czego potrzebowałem. Nie miałem dużych potrzeb: kawałek lontu wolnotlącego, kawałek prochowego, trzy saperskie spłonki, dwie lekkie laski i jedna cięższa kostka trotylu. Wziąłbym więcej lasek – złączone taśmą są poręczniejsze jako namiastka granatu – ale taśmy tu nie było, a ja nie miałem czasu szukać w innych barakach.
Niebo na wschodzie robiło się coraz mniej czarne, nabierając barwy mrocznego granatu.
Wszyscy moi wrogowie mieli noktowizory, więc teoretycznie słońce powinno być moim sojusznikiem – ale Chudzyński już tu jechał i musiałem się spieszyć.
Powtórzyłem sobie raz jeszcze wszystkie argumenty i wypełzłem z baraku. Tym razem niedaleko: tylko za rozwarte wrota. W momencie, gdy osłoniły mnie od wschodu, od strony kanału, podniosłem się i przebiegłem pod ścianę Dwójki. Na bezczelnego. Przez całą prawą połówkę celownika 0311.
Argumenty argumentami, a jednak byłem mile zaskoczony brakiem nadlatujących kul.
W tym samym stylu, sprintem, pokonałem przestrzeń dzielącą Dwójkę od Jedynki. Lewa połówka obrazu w celowniku. I nic.
Wzdłuż zachodniej ściany baraku numer 1 przeszedłem już spacerkiem. Tu nikt mnie nie mógł zobaczyć, ani z bewupa, ani znad kanału. W kierunku rozpoczynającej południowy szereg Czwórki też pełzłem spokojnie. Patrycja znajdowała się dość wysoko i mogła mnie teoretycznie wypatrzyć, ale wątpiłem, by posunęła się choćby do podejrzliwych pytań. Nie była naiwna, wiedziała, że rozejrzę się za bronią, miałem więc prawo pokazać się jej w dowolnym miejscu bazy. Zresztą myśliwy podchodzący ofiarę od czoła to kiepski myśliwy.
Naprawdę nieprzyjemnie zrobiło się dopiero na południe od baraków, kiedy musiałem porzucić ostatni narożnik i jak najgorszy myśliwy świata poczołgać się niemal wprost w paszczę wypatrującego mnie żelaznego smoka. Im bardziej się do niego zbliżałem, tym częściej nachodziła mnie myśl o kocie bawiącym się myszą.
Mogłem się mylić, a dowód w postaci życia nie był żadnym dowodem. Ot, po prostu zasnął, zamyślił się, nie patrzy. Więc i nie strzela. Zaraz zerknie w celownik i wyleczy mnie ze złudzeń. Jeśli faktycznie ma kocią naturę, to nie od razu. Nie musi. Wystarczy zapanować nad pierwszym odruchem, by dojść do wniosku, że taki jak ja, zmordowany słabeusz, nie stanowi wielkiego zagrożenia i potrzebuje wielu sekund, by złożyć się do strzału.
Jeśli mnie widzi, zdąży zabić. Bez pośpiechu. Więc czemu się trochę nie zabawić?
Starałem się o tym nie myśleć. Wierzyć w słuszność własnego rozumowania.
Zasieki pokonałem, wykorzystując wyszarpaną przez bewupa dziurę. Miał ją teraz prawie na wprost lufy, ale zaryzykowałem. Im krócej to trwa, tym lepiej. Inna sprawa, że za ogrodzeniem odbiłem ostro w prawo. Nie tyle z uwagi na celownik 0311 i jego wąski sektor widzenia. Bałem się raczej Patrycji. Mogła obserwować wóz Strażnika i mogła się zdziwić, gdyby wypatrzyła mnie pełznącego prosto na jego lufę.
Zatoczyłem szeroki łuk, cały czas na brzuchu. Gdzieś za kanałem wschodziło słońce, ale ja widziałem coraz więcej gwiazd. Mdliło mnie z wysiłku. Kiedy w końcu dowlokłem się do bewupa, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było obrzyganie mu lewej gąsienicy.
Leżałem potem diabli wiedzą jak długo, dysząc z wysiłku i nasłuchując z nadzieją, czy ten w środku nie ocknął się wreszcie i nie wyłazi, by strzelić mi w łeb. Chciałem tego.
Zdychałem ze zmęczenia. Gdyby naga Ilona pojawiła się w tej chwili obok mnie i zaproponowała szybki numerek, musiałbym poprosić, by poczekała.
Nikt się nie zjawił. Żadnego seksu, żadnego strzelania. Pozbierałem się jakoś, otworzyłem lewe drzwi przedziału desantowego i zajrzałem do środka.
Ciemno. Ale w fotelu kierowcy nikogo chyba nie było. Cóż, nie tam powinienem szukać Strażnika. Wieża i tylko wieża. Obijając się o próg kolanami i zapalnikiem komara, wlazłem do środka. Cholera wie po co: musiałby spać jak zabity, by przegapić cały hałas, jakiego narobiłem.
Oczywiście nie było go i przy armacie.
Czyli, jak mówią amerykańscy towarzysze: bingo. Byłem kretynem, ale przynajmniej obdarzonym zdolnością logicznego myślenia. I intuicją.
Jakoś mnie to nie ucieszyło. Miałem rację, czyli będę musiał pełznąć dalej. Następne trzysta metrów. Tyle stąd było do kanału. I to w linii prostej.